Śląsk miał przed meczem jedną wygraną w 10 meczach na własnym stadionie. Arka Gdynia z kolei przyjeżdżała do Wrocławia po drugie zwycięstwo z rzędu na wyjeździe. Werdykt po walce może być tylko jeden: zawiedli piłkarze Śląska i kibice Arki. To był zarazem ostatni mecz Mariusza Rumaka jako szkoleniowca wrocławian. Dzisiaj został zwolniony.

Śląsk Arka

Fot. Maciej Swół

Już przed spotkaniem zapowiadały się pozaboiskowe emocje, a to wszystko ze względu na kibicowskie antypatie między fanami obu drużyn. Mecze z Arką są dla wrocławian ważne z względu na wieloletnie waśnie pomiędzy dwoma klubami sięgające jeszcze trzecioligowych potyczek.

Porażka z gdynianami oznacza, że Śląsk kończy rundę zaledwie dwa punkty powyżej strefy spadkowej i na wiosnę będzie musiał z całych sił starać się o awans do górnej ósemki. W tej walce na pewno nie będzie dowodził Wojskowymi trener Mariusz Rumak. Na poniedziałkowej konferencji prasowej klub powiadomił o rozwiązaniu ze szkoleniowcem kontraktu za porozumieniem stron. Rumak pracę w klubie rozpoczął 9 marca, w sumie poprowadził Śląsk w 33 spotkaniach.

W środku pola Śląsk nie istnieje

Podczas niedzielnego meczu wielokrotnie można było zobaczyć, jak Piotr Celeban i Lasha Dvali rozkładają bezradnie ręce, pokazując kolegom, że nie mają do kogo zagrać futbolówki. Taki gest jest jednym z najlepszych podsumowań tego spotkania. Niezmiennie od wielu kolejek źródłem problemów Śląska Wrocław jest organizacja środka pola.

W spotkaniu z Arką środkowi obrońcy znów byli zmuszeni bezproduktywnie wymieniać podania między sobą. Dwóch typowych defensywnych pomocników w składzie – Kokoszka i Stjepanović –  nie daje drużynie gwarancji zbyt wielu opcji rozegrania piłki do przodu. Co mecz można oczywiście pokładać nadzieję na jakiś kreatywny przebłysk Morioki, ale drużyna z ambicjami musi mieć więcej pomysłów aniżeli opieranie ciężaru gry na jednym zawodniku.

Strzały ostrzegawcze Arki

Początek spotkania był delikatnym promykiem nadziei na dobry mecz wrocławian. Alvarinho przejął piłkę w środku pola i z 25 metrów huknął na bramkę Konrada Jałochy. Bramkarz gości poradził sobie jednak z tym strzałem i sparował futbolówkę do boku. Na tym jednak zakończyły się pozytywne akcenty i słońce – dosłownie i w przenośni –  zaszło nad Stadionem Miejskim.

W sennym meczu do głosu doszli przyjezdni. Pierwszy strzał ostrzegawczy oddali w 17. minucie. Napastnik Arki Rafał Siemaszko jest o głowę niższy od każdego z obrońców Śląska. Mimo to po ładnym dośrodkowaniu zdołał przechytrzyć defensywę i wypracować sobie pozycję w polu karnym. Piłka po jego strzale uderzyła w poprzeczkę.

W 24. minucie Arka uderzyła po raz drugi. Tym razem były zawodnik Śląska Antoni Łukasiewicz zagroził bramce Pawełka strzałem z rzutu wolnego. Arka przejęła inicjatywę w meczu i nie zamierzała jej oddawać. Goście   konstruowali swobodnie kolejne ataki, a wrocławianie tylko się im przyglądali.

Dwa ciosy w trzy minuty

Nie inaczej zaczęła się druga połowa spotkania. Ospały Śląsk wciąż nie radził sobie w środku pola z inteligentnie poruszającymi się po boisku zawodnikami Arki. Taka postawa kończyła się bardzo często przerywaniem gry faulami i stałymi fragmentami gry. Jeden z nich srogo zemścił się na wrocławianach w 57. minucie. Piłkę dośrodkował Dominik Hofbauer, przedłużył ją na krótki słupek Marcus da Silva, a tym już tylko czekał na nią niepilnowany Siemaszko, który wbił piłkę do pustej bramki.

To, co długo wisiało w powietrzu, wreszcie stało się faktem. Arka udokumentowała swoją przewagę w doskonale znany sobie sposób. Ciekawostką jest to, że gdynianie zdobywają 61 procent goli po stałych fragmentach gry. Piłkarze Śląska nie mogli o tym nie wiedzieć. Albo nie wyciągnęli lekcji z tej statystyki albo byli po prostu bezradni.

Nawet bramka na 0:1 nie wstrząsnęła drużyną trenera Rumaka. Wręcz przeciwnie, wyglądaliśmy jak bokser po solidnym gongu, a arkowcy wykorzystali nokaut, by po trzech minutach dobić Śląsk. Straconą bramkę trzeba obciążyć konto Mariusza Pawełka, który wyszedł z bramki i zamiast daleko wybić piłkę, wypluł ją pięć metrów przed siebie. Tam czekał na nią Michał Marcjanik. Zawodnicy tylko obserwowali, jak piłka leci ponad ich głowami i wpada  do siatki po precyzyjnym lobie. Marcjanikowi wyszedł prawdopodobnie strzał życia, natomiast Pawełkowi klapa, kolejna klapa, która po raz n-ty pokazała, że ma problemy z podejmowaniem odpowiednich decyzji.

Albo wzmocnienia albo gra o utrzymanie

To był kolejny mecz piłkarzy Śląska , o którym kibic chciałby jak najszybciej zapomnieć. Jeżeli mielibyśmy szukać usprawiedliwień dla trenera Rumaka, wskazalibyśmy na brak jakości w składzie. Prawdopodobnie każdy trener pracujący w Ekstraklasie miałby problem z zestawieniem silnej jedenastki we Wrocławiu. Na usprawiedliwienie nie będą mogły liczyć nowe władze klubu i dyrektor sportowy. Zimowe okienko transferowe musi zakończyć się owocnym polowaniem, bo bez wzmocnień w środku pola w następnym roku Śląsk będzie rozpaczliwie bronił się przed spadkiem.

W relacji ze spotkania nie można niestety pominąć pozaboiskowych incydentów, które ewidentnie zepsuły widowisko. Ze względu na przyjaźń z Lechią Gdańsk fani Śląska nie darzą sympatią gdynian i nie bez powodu mecze z Arką są uznawane za spotkania podwyższonego ryzyka. Pseudokibice z Gdyni obrzucili sąsiadującą do sektora gości trybunę petardami. Dopiero po 10 minutach zamieszek na stadionie służbom mundurowym udało się opanować sytuację.  Niestety nie wszyscy przychodzą na stadion, aby oglądać piękny futbol.

Śląsk Wrocław – Arka Gdynia 0:2 (0:0)

Bramki: Siemaszko (57`), Marcjanik (60`)

Składy drużyn:

Śląsk Wrocław: Pawełek – Dankowski, Celeban, Dwali, Pawelec – Engels, Kokoszka, Stjepanović, Alvarinho (67′ Mervo) – Morioka, Biliński

Trener: Mariusz Rumak

Arka Gdynia: Jałocha, Socha, Marcjanik, Sobieraj, Marciniak – Vinicius, Kakoko, Łukasiewicz, Wojowski (85′ Błąd) – Hofbauer (78′ Szwoch) – Siemaszko (90′ Stolc)

Trener: Grzegorz Niciński

Widzów: 7 314