– Jesteś taka ładna! – wyznaje mi młody człowiek, który właśnie się przysiadł, aby poznać gringę. Pachnie z daleka alkoholem i cieszę się bardzo, kiedy na ratunek przychodzi mi znajoma pani sprzątaczka, zmiatająca liście, które każdego zimowego dnia zasypują plac miasteczka.
– O tak, to dobra dziewczyna jest, bardzo sympatyczna – mówi staruszka, wspierając się na miotle i przeszywając miglanca wzrokiem.
– A ja? Dobry jestem czy zły? – chłopak uśmiecha się trochę głupawo, niby to figlarnie, niby przymilnie. Ale się przeliczył.
– Ty? Zły. Pijak jesteś! – orzeka moja znajoma, prosto z mostu, lecz spokojnie, bez negatywnych emocji.
– O fakt – dodaję, ośmielona jej bezpośredniością – jeszcze dziewiątej nie ma, a ty już piłeś.
– Aaaa nawet nie to – reaguje żywo staruszka – po twarzy to widać przecież, po oczach, popatrz! – i z naukową obojętnością objaśnia mi, po czym poznać z daleka złego chłopaka.

Młody człowiek kręci się jeszcze minutę i jak niepyszny odchodzi, a my ucinamy sobie naszą zwykłą pogawędkę, zjadając po połowie kokosowego batonika. Uwielbiam takie zwykłe poranki, nawet jeśli, jak teraz, jest zimno i szaro. Po włóczędze z plecakiem i zwiedzaniu wielu ślicznych miejsc wróciłam na chwilę tutaj, do Chilca. Do moich dzieci i mojej chilkańskiej (chilkowskiej?) rutyny.

Śmieszna sprawa z tą codziennością. Uciekasz od niej, nuży cię, a potem szukasz jej w trakcie każdej szalonej podróży. Wystarczy, że w wędrówce zatrzymuję się w jednej miejscowości 3-4 dni, a już tworzę sobie swoje małe zwyczaje i rytuały. Jak na przykład ulubione stoisko z maką i quinuą, którą piję na śniadanie. Jak zwyczaj picia świeżego soku o danej porze dnia, najlepiej na targu – i zawsze znajduję sobie swój ukochany stragan. Trzy dni wystarczą też, aby trafić do kawiarni lub czekoladziarni, do której na pewno chciałabym wrócić…

Bo to chyba właśnie o to chodzi. Chyba po prostu lubię te powroty. Uśmiech pana z czekoladziarni w Arequipie, który cieszy się spontanicznie i szczerze, że wróciłam i obserwuje uważnie wyraz błogości na mojej twarzy, kiedy pożeram najlepsze czekoladowe ciastko w moim życiu. Lubię poranne pogawędki na ławce z panią sprzątaczką, zawsze po odprowadzeniu dzieci do szkoły. Lubię powitania z panem Rolandem (lat 87, zdrowie i umysł na piątkę z plusem), który mieszka sam, spędza dni czytając Biblię lub oglądając telewizję w swojej kawiarence i z radością ucina sobie pogawędki z „młodzieżą”. Bez cudotwórczej rutyny cała ta szalona wyprawa nie miałaby połowy uroku, który ma teraz.

Ma ona jednak także swoją cenę. Kiedy wreszcie odjeżdżasz, w poszukiwaniu nowych miejsc i myśli, nowego piękna i nowych ludzi, jest trudniej. Oswajanie zawsze niesie z sobą ryzyko łez. Za to już na zawsze wściekle zielona czapeczka z daszkiem przypominać mi będą moją koleżankę-staruszkę, mądrą i serdeczną panią sprzątaczkę, i ten smak połówki* kokosowego batonika, zjadanego na ławce wśród spadających liści.

* połówka zawsze smakuje inaczej, nie?