Miałem to szczęście, że urodziłem się i wczesne lata dzieciństwa spędziłem w środowisku krystalicznie czystym i nieskażonym, na Syberii mianowicie. W naszym kołchozie o dumnej nazwie „Krasnaja Zwiezda” nie było żadnej zarazy, ba, nawet banalnej choroby. Nic zatem dziwnego, że nie było też lekarza, gdyż był niepotrzebny. Jeśli nawet komuś przytrafił się dajmy na to wrzód lub coś innego, to załatwiał to w gronie rodzinnym, a w skrajnych przypadkach (chociaż takich nie było) interweniowała kazachska szamanka. Mnie pomogła, kiedy bowiem po urodzeniu okazało się, że mam chwilowy bezwład nóg oraz jestem ślepy jak kret, szamanka spowodowała moje kompletne uzdrowienie.

Aliści zaraz po powrocie do Polski rozpoczęła się moja dziecięca gehenna. Stało się tak w katowni, jaką była szkoła podstawowa. Pal sześć, że do codziennego rytuału należał obowiązek udziału w porannych apelach, w czasie których musieliśmy wysłuchiwać wzniosłych pogadanek na temat walki z imperializmem. Nic z tego nie rozumiejąc, zajęty byłem ciągnięciem za warkocz mojej pierwszej poważnej miłości o imieniu, którego nie pamiętam. W każdej podstawowej katowni był gabinet stomatologiczny, w którym sadysta grzebał nam w paszczach, a bezlitosna pielęgniarka wlewała w nasz młodzieńczy organizm tran uzyskany z imperialistycznych wielorybów. Najgorsze jednak były brutalne i przymusowe szczepienia. Mimo rozpaczliwego oporu szczepiono nas, jak jakieś zwierzęta, przeciwko gruźlicy, chorobie Heinego-Medina, odrze, chyba również ospie, oraz bodajże śwince, co uwłaczało naszej godności.

Od czasu do czasu okrutna pielęgniarka sprawdzała, czy nie jesteśmy żywicielami drobnych owadów znanych szerzej pod nazwą wszy. Te poniżające praktyki nie ustały nawet po październikowym przełomie, co wk…, pardon: denerwowało mnie niezmiernie, gdyż jako świadomemu swoich racji licealiście grzebano nam nawet w rzadkich, ale jednak brodach. I te bestialskie praktyki ciągnęły się latami.

Aliści, jak mawiał niezapomniany mistrz Waldorff, obecnie mamy demokrację i każdy może sobie przytulić na własność chorobę, jaką sobie wymarzy. Chce, dajmy na to, dzieciak mieć gruźlicę (lub jej odmianę) jak Fryderyk Chopin, proszę bardzo. Albo bohatersko umrzeć na polio, ospę, egzotyczną ebolę czy świnkę – jego prawo. Oto w obronie tego prawa zawiązuje się ruch światłych antyszczepieniowców. Uznane przez nich medyczne autorytety stwierdziły, że szczepienia powodują autyzm, mongolizm i inne zarazy. Natomiast zdradzieccy medycy, często z profesorskimi tytułami (ciekawe, kto dał im te, pożal się Boże, tytuły i kto za tym stoi), bezczelnie twierdzą, że nieszczepienia niewinnych niemowląt to katastrofa.

W naiwności niezmiernej wierzyłem, że moje europejskie miasto Wrocław wolne jest od szczepionkowej zarazy. Jakże boleśnie się zawiodłem. Oto ujawniło się dwóch skrytobójców, wielbicieli dziecięcego autyzmu, którzy jawnie nawołują do zbrodniczych szczepień. Niniejszym publicznie was piętnuję, panowie Robercie Wagnerze i Marcinie Kostka. A także piętnuję waszą Obywatelską Inicjatywę Ustawodawczą „Szczepimy – bo myślimy”. Bo jak pisał poeta, nasze będzie za grobem zwycięstwo!