Prezydenci miast ustawowo ograniczeni do dwóch kadencji – to spór prawny, czy nie ograniczamy zbytnio biernych praw wyborczych prezydentów, czy możemy obywateli – wyborców pozbawiać możliwości głosowania, na kogo chcą? Przecież takie głosowania dotyczą prezydentów Polski i nikogo to nie oburzało – w czym jest więc problem?Jarosław Obremski dwie kadencje felieton

Może w tym, że w niewielu krajach Unii Europejskiej występują takie obostrzenia. Jednocześnie w Polsce jest największy odsetek prezydentów, którzy wygrywają reelekcję. Oznaczałoby to, że Polacy albo w wyborach samorządowych, już przy pierwszym wyborze, wybierają świetnie, albo urzędujący prezydenci mają wysoką systemową bonifikatę w postaci np. środków europejskich, czy przychylności mediów poprzez manipulowanie zleceniami wykupu reklam.

Nie ukrywam, że jestem zwolennikiem dwóch kadencji, ponieważ obserwowałem to z bliska. Po pierwsze, osiem lat prezydentury to fizyczna, intelektualna i emocjonalna harówka – 12-14 godzin na dobę, po części także w weekendy. Owe osiem lat, to tak jak 16-20 lat gdzie indziej.

Po drugie, już bezpośrednie wybory powodują sytuację „nieomylności” jako efektu samotności. W końcu każda decyzja jednoosobowa buduje wokół urzędującego dwór, który utrudnia systemowo kontakt z rzeczywistością. Im dłużej trwają rządy, tym ten kontakt jest mniejszy.

Po trzecie, sprawowana władza, nie z prywaty, ale dla dobra wspólnego, tworzy zobowiązania, czym dłużej trwa, tym osób, które oczekują rewanżu w geście, spotkaniu, decyzji jest coraz więcej – ten kokon zobowiązań ogranicza suwerenność decyzji.

Po czwarte, wypchnięcie z polityki lokalnej prezydentów-gwiazd, już po ośmiu latach, oznacza konieczność poszukiwania przez nich nowych przestrzeni. Ich wejście do krajowej polityki może być zastrzykiem świeżości i kompetencji, nie zawsze z korzyścią dla PiS.

Dlatego też pomysł wprowadzenia kadencyjności wydaje mi się po prostu pomysłem pro-państwowym, a nie „pisowskim”. W rachunku całościowym warto więc być „za”.