Mam siedem lat, a na palcu odcisk od naparstka. Ojciec mówi, że do wieczora czucie wróci i podaje mi fragment mchu. Pamiętam, że stoimy wśród drzew. Pamiętam, że chcę nazwać to miejsce lasem, ale ojciec wyjaśnia, że to nie jest las. Nie znam jeszcze wielu słów, ale dopiero w przyszłości okaże się, że niektórych miejsc wcale nazwać nie można. Wtedy jednak tego nie wiem. A wszystko, co wiem, jest tym, co ojciec mówi. Cały świat, który znam, pochodzi od niego. I mimo iż opowiada o tym, co było, to w tamtej chwili mój świat ma siedem lat. Jest zamknięty między drzewami, jest uszyty z zapisanych na kartkach historii. Ojciec wykrawa z ziemi fragmenty mchu, ja do ich spodów przyszywam kartki, a on kładzie z powrotem mchy na ziemię. Mówi, że historia najbezpieczniejsza jest w ziemi.

Bór podszyty mchem ilust. Anita Bańdziak

Bór podszyty mchem ilust. Anita Bańdziak

Mój ojciec umrze, kiedy świat będzie miał osiem lat. Do tego czasu nauczy mnie alfabetu do litery S. Będziemy chodzić nad staw, a ja kreślić będę floresy po wodzie, bo najważniejsze, dziecko, uśmiecha się do mnie, żebyś ten ruch zapamiętała, a to, czy piszesz długopisem po kartce, czy patykiem po lustrze wody, jest nieważne. Pamiętam, że staw też się nie nazywa. Pamiętam, że pomyślałam, dlaczego mam się uczyć pisać, skoro tak wiele rzeczy się nie nazywa. I nawet w dniu, w którym mój ojciec umrze, nie będę potrafiła napisać do kuzynów o tym, że do naszego domu przyszła śmierć, bo śmierć jest na Ś, a ja znam litery tylko do S.

Dla ojca cały świat to Muchobór. Przyznaje, że nigdy nie wyjechał poza kartkę z napisaną o Muchoborze historią. Wiem, że trochę ich uzbierał. Z kieszeni spodni wyjmuje jedna po drugiej, a gdy ja już przyszyję kartkę, ojciec udeptuje mech i opowiada:

Kiedyś była wojna. Niejedna wojna była, ale tylko jedna skończyła się właśnie tu. Wojska biły się o czeski tron, biły się też o Wrocław. W piętnastym wieku. Musisz wiedzieć, że świat ma swoje lata, ale musisz też pamiętać, że ty także masz swoje. W każdym razie było to tak dawno, że ten cały Wrocław nie leżał nawet w Polsce, bo Polski jako takiej też nie było. Ten Wrocław, co przylega do Muchoboru, węgierski był, ale Polacy i Czesi również go chcieli. Król Węgier nie dał sobie miasta jednak zabrać. I po tym jak wygrał, zjechali się królowie podpisać rozejm. Rozejm to koniec wojny na papierze. I podpisali go tu, niedaleko, obok Karncznej Górki.

Ojciec wskazał ręką w stronę miejsca, gdzie chodzimy na spacery. Dobrze wiedziałam, jak wygląda Górka, ale nie znałam słowa „tron”. Zapytałam więc, jak się pisze T. Ojciec westchnął, podszedł do drzewa i powiedział, że jedna kreska to pień, a druga kreska to korona.

A w następnym wieku przyszła zaraza. Ludzie mówili, że to czarna śmierć. I chyba dlatego ją tak nazwali, bo myśleli, że wszystko co czarne, jest złe. Ja myślę, że śmierć nie musi być zła i może mieć różne kolory. Dla nich była jednak zła. Umierali jeden po drugim i zastanawiali się, skąd przylazła. W końcu przypomnieli sobie, że jako pierwszy zmarł pewien owczarz z Muchoboru. Uwierzyli więc, że to on sprowadził na nich nieszczęście. Złapali za łopaty i wywlekli go z grobu. I przerazili się, bo był nagi, poza tym wyglądał lepiej, niż w chwili śmierci. W ustach miał jakieś szmaty. Kiedy je wyciągnęli, zobaczyli, że to fragmenty ubrań poplamione krwią. A gdy matka rozpoznała rękaw kubraka swojego dziecka, wpadła w szał. Pluć zaczęła na gołego owczarza, po chwili do plucia dołączyli pozostali. Krzyczeli, że to on jest winien, że to on nocami chodzi wysysać jak wampir naszą juchę. Odcięli mu głowę i zakopali poza cmentarzem.

Kiedy ojciec skończył udeptywać mech, dodał:

Co ciekawe, niedługo później przestali chorować. I ku pamięci zmarłych postawili krzyż. Krzyż jeszcze po II wojnie światowej tu stał. I stałby dalej, gdyby nie to, że uszkodziła go traktorzystka z PGR-u.
Lewa kieszeń spodni była już pusta, ale sięgnął do prawej. Wyjął kartkę, zrobił z niej samolocik i puścił do mnie.

Tę historię widziałem na własne oczy. Mój świat, tak jak teraz twój, miał siedem lat. Był 24 stycznia 1969 roku, było przed siedemnastą, a ja przed kolacją. O kolacji wiedziałem, że będą grzanki z serem, o samolotach, że czasami spadają. Siedziałem w pokoju i usłyszałem nagle dźwięk. Jakby ktoś wielkie płótno rozdarł. Pobiegłem nad staw i zobaczyłem samolot, i zrozumiałem, że to taki dźwięk, bo antonov brzuchem po śniegu sunął. A że antonov, bo z tyłu kadłuba namalowane An-24. Z przodu z kolei duża wyrwa. Leżał w poprzek ulicy, między zerwanymi liniami wysokiego napięcia, tuż obok przewróconego słupa oświetleniowego i przewodów trakcji PKP Wrocław – Wałbrzych. Pamiętam, że prędko zbiegli się pracownicy z pobliskiej fabryki mebli. Pamiętam Antoniego, co był tam palaczem. To on mi powiedział, że „An” to skrót od antonova. I powiedział, że chyba nikt nie przeżył. Ale przeżyli wszyscy. Po chwili zaczęli wydostawać się dziurą w kadłubie. Umiałem już liczyć i doliczyłem się czterdziestu czterech osób i jednego psa. Nie zapomnę przede wszystkim tego, że wszyscy z nich byli spokojni. Jakaś kobieta podeszła do Antoniego, powiedziała, że to jej pierwszy lot i spytała, czy tak wygląda lądowanie. Później po pasażerów przyjechał autokar. Następnego ranka wszedłem do wraku. Usiadłem w fotelu i patrzyłem na staw przez okno.

Ojciec złożył nożyk i schował do kieszeni. Chwilę na niego patrzyłam, aż w końcu zapytałam, co to był za pies. Ojciec uśmiechnął się i powiedział, że mały wyżeł.

Czucie do mojego palca wróciło, a naparstek odłożyłam do szuflady. Zastanawiałam się, co zrobił ojciec z ostatnią kartką, której z kieszeni nie wyjął. Pamiętam, że gdy chował nożyk, usłyszałam szelest papieru, ale jakoś bałam się zapytać, co tam jest. Nie spytałam też, po co zszywać papier z mchem. Tym bardziej, że moje szycie było niezdarne, nitka ledwo trzymała kartki i ciągle sypała się ziemia. O tym wszystkim przypominam sobie dopiero teraz. Świat ma dwadzieścia dziewięć lat, a ja po ojcu naparstek.

Stoję pośród tych samych drzew co wtedy. Patrzę na pnie, na korony. Patrzę na brukowaną uliczkę, w oddali widzę Karnczną Górkę. Żadnej z tamtych historii nie potrafiłabym wówczas zapisać sama, bo każda z nich zaczynała się od liter, które były po S. „Tron”. „Wyżeł”. „Zaraza”. Myślę o ojcu. On nigdy później nie wyjechał poza kartkę z historiami o Muchoborze. Ja wyjechałam, ale teraz wiem, że historie, których nie było, ciekawią o wiele bardziej niż nie-historie, które są. Nie było ich, bo nie mogę teraz znaleźć kartek pod mchem. Zaczynam chodzić pośród drzew. Z każdym krokiem dociskam stopę jak najmocniej, wierząc, że za którymś razem usłyszę szelest i wykroję fragment ziemi, spod której wyjmę kartkę.

Nie wiem, jak umarł, bo jego śmierć, podobnie jak inne, też zaczynała się na literę Ś. Nie napisałam do kuzynów, nie napisałam do samej siebie. A historia, którą opowiadali mi inni, była zła, a przecież ojciec mówił, że śmierć nie jest zła. Czułam, że na kartce, której wtedy nie pokazał, a którą gdzieś tutaj schował, napisał o śmierci i szyciu.

Zdjęłam buty, raz jeszcze zaczęłam stąpać po mchach. Nagle coś ukłuło mnie w piętę. Z ziemi wystawała igła. Schyliłam się i po chwili odgrzebałam kartkę.

Mimo, że mój ojciec już nie żyje, to czytając kartkę, słyszałam, jak mówi:

Twój świat ma osiem lat. Mój świat ma już dość. Pęka w szwach. Rozłazi się jak szmata. I mógłbym go łatać albo sztukować z innych światów, ale wtedy nie byłby już mój. Każdego dnia patrzę na wystające nici jak poszarpane nerwy. Jedne wyciągnięte z poduszek, drugie z dłoni. Ciągle odnajduję nowe. Mógłbym zrobić z nich kłębek włóczki albo wypchać nimi zwierzę, ale skręcę linę. A oni będą ci opowiadać, że śmierć jest zła. Jednak śmierć nie jest ani zła, ani dobra. Po prostu jest. Na przykład jak sukienka szyta na miarę albo wewnętrzna kieszeń marynarki, w której trzymasz ulubiony długopis. Albo jak sznur, którego koniec wiążesz z początkiem. Dotykaj swojego świata przez naparstek. Przynajmniej się nie pokłujesz. A czucie i tak wróci wieczorem.