Opisując postać śp. prof. Jerzego Przystawy, swój blask tracą pojęcia, które na co dzień uważamy za najszlachetniejsze. Nazwać go patriotą to zdecydowanie za mało. Charyzma to cecha, która najczęściej służy realizacji własnych ambicji – powiedzieć o nim: człowiek o wielkiej charyzmie, to nic nie powiedzieć.

 

Troska o wspólne dobro jest kierunkiem, którym podąża wielu nas, ale on, jak nikt inny, potrafił ją ująć w niezwykle uniwersalnej i precyzyjnej postaci. Nauczycieli i mentorów jest wielu, on jednak zainspirował do realnego działania tysiące ludzi, a jego myśl nie straciła nic ze swojej żywotności. 3 listopada mija piąta rocznica śmierci prof. Jerzego Przystawy, wrocławskiego naukowca, którego postać wymyka się schematom, człowieka, którego wielu określa gigantem i nie ma w tym żadnej przesady.

Urodził się w kwietniu 1939 roku w polskim Czortkowie, tuż przed agresją ZSRR na Polskę. Po wojnie osiedlił się na zachodnich Ziemiach Odzyskanych. Maturę zdał w I LO im. Stefana Żeromskiego w Jeleniej Górze, a w roku 1954 swoje życie zawodowe związał z Wydziałem Fizyki Uniwersytetu Wrocławskiego. Wykładał i pracował także na Cornell University oraz na Stony Brook State University w USA, na Uniwersytecie Paryskim w Orsay, Uniwersytecie Dundee w Wielkiej Brytanii, Uniwersytecie w Zagrzebiu, Chalmers University of Technology w Goeteborgu, International Centre for Theoretical Physics w Trieście, na Uniwersytecie w Palermo i w Zjednoczonym Instytucie Badań Jądrowych w Dubnej pod Moskwą.

Profesor był przy tym arcytolerancyjnym nauczycielem, który prawdę uważał za konieczność i oczywistość – nawet jeśli ma być bolesna. Nie chciał poprzestać na swojej pracy naukowej. Aktywnie uczestniczył w studenckich manifestacjach, wiecach i strajkach przeciw polityce władz. Brał udział w demonstracjach w roku 1956, w wydarzeniach marcowych. W stanie wojennym był najpierw aresztowany, a później internowany. Dawał nadzieję i wiarę współosadzonym, organizował kolegów, np. ucząc ich języka angielskiego. Przemycał do ZSRR Biblię, a kiedy Michał Falzmann przekazał jemu i Mirosławowi Dakowskiemu dokumenty FOZZ-u, jako pierwsi zaczęli sprawę nagłaśniać, za co później zapłacili licznymi, ciągnącymi się w nieskończoność, procesami sądowymi. Po roku 1989 wstąpił do Solidarności, z działalności w której później sam zrezygnował. W latach 1990-1998 był wrocławskim radnym, nie wyrażając zgody na kandydowanie po raz trzeci.

Długo wyczekiwana zmiana systemu w Polsce nie spełniła jego oczekiwań. Już w 1992 roku dostrzegł, że obowiązujący w naszym kraju system parlamentarny nie spełnia pokładanych w nim nadziei. Zauważył, że zarówno prawo do głosowania jak i prawo do kandydowania są pozorne. Bardzo szybko, z charakterystyczną dla niego precyzją, nie tylko dokonał celnej diagnozy, ale również wskazał na przyczynę takiego stanu rzeczy: obowiązującą ordynację wyborczą. Zaczął organizować Obywatelski Ruch na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Sam był autorem tego określenia. Za swój cel wyznaczył sobie zmianę ordynacji wyborczej do Sejmu RP. Marzył o tym, by Polacy wybierali swoich posłów tak, jak robią to obywatele Wielkiej Brytanii, Francji, USA czy Kanady.

Sformułowanie postulatu, którego realizacja w jego przekonaniu powinna tworzyć podstawy gmachu nowej Rzeczypospolitej, wymagało błyskotliwej inteligencji, erudycji i dalekowzroczności. Tej nigdy mu nie brakowało. Odbył niezliczoną ilość spotkań, wykładów, prelekcji. Kiedy któregoś wieczoru zapytano, czy chce mu się tak, w spartańskich warunkach, na własny koszt, śpiąc na podłodze sali gimnastycznej, przemierzać Polskę wzdłuż i wszerz, odpowiedział w swoim stylu – A czy szlachcicowi wiele potrzeba? Tylko konia i na wojenkę!

W obowiązującej do dziś ordynacji proporcjonalnej dostrzegł główną przyczynę oderwania elit politycznych od obywateli, to ją uznał za kluczową wadę ustrojową nowej Polski. Dostrzegł jej niesprawiedliwość, zauważył, że zniechęca do udziału w życiu politycznym, że jest skomplikowana, nieprzejrzysta i tworzy patologiczne mechanizmy. Jako alternatywę zaproponował oparcie wyborów na niewielkich, jednomandatowych okręgach wyborczych w modelu brytyjskim (westminsterskim). Był przekonany, że bez zmiany mechanizmów rządzących sceną polityczną, niemożliwe jest wykorzystanie potencjału Polaków, że bez niej politycy będą zajmować się głównie sobą.

Ta ocena sytuacji znajdowała potwierdzenie w kolejnych latach. Prof. Jerzy Przystawa wierzył w rodaków – w ich pracowitość, roztropność, pomysłowość i zdolność nie tylko do szybkiej odbudowy Polski, ale także do bycia wiodącym krajem w Europie i na świecie. Wadliwy system wyłaniania politycznych elit temu nie sprzyja. Szczególnie bliska była mu również kondycja polskich naukowców. W ramach protestu przeciwko niepoważnemu, w jego ocenie, traktowaniu środowiska akademickiego, przez wiele lat uchylał się od przyjęcia tytułu profesora. Do tytułów nie przywiązywał zresztą żadnej wagi. Więcej, gdy chciał kogoś skarcić, przemawiał do niego per „profesor”. Sam miał bardzo ostrożne podejście do autorytetów, młodych ludzi wręcz przestrzegał przed ich przecenianiem, a w zamian gorąco namawiał do samodzielnego myślenia. Opublikował nawet w jednej z gazet artykuł o radzieckim uczonym Łomorukowie, który odkrył podwodne wodospady. Chciał w ten sposób udowodnić, że media przełkną każdą bzdurę popartą profesorskim autorytetem.

Swoim życiem pokazał, że bezkompromisowość może mieć umiarkowaną i rzeczową postać. Nigdy nie głosił swoich tez ex cathedra. Nieprzypadkowo prowadził wykłady z fizyki dla humanistów. Z zasady odrzucał minimalistyczną ambicję sięgania tylko po to, co w aktualnych warunkach politycznych jest osiągalne.
Prof. Jerzy Przystawa bez wątpienia należy do najwybitniejszych polskich myślicieli i wizjonerów przełomu XX i XXI w. We wspomnieniach po nim pojawia się sformułowanie, że był chory na Polskę. Zaraził tą swoją „przypadłością” wielu z nas, dziękujemy!

Tak wspominał go Wojciech Papis:
Postanowiłem pokazać swoją wiedzę, w sumie popularnonaukową, z dziedziny mechaniki kwantowej i poinformowałem profesora w kilku zdaniach o najnowszym, fundamentalnym odkryciu naukowców: o wykrytym doświadczalnie tzw. bozonie Higgsa. Profesor zamilkł, jakby łowił każde moje słowo, a ja uświadomiłem sobie, że mogę mówić tylko to, co wiem na pewno i co nie jest gazetową wiadomością. Panie Profesorze, bozon Higgsa – ten odpowiedzialny za istnienie masy – kontynuowałem. Gdy i ja zamilkłem, niczym uczeń złapany na niewiedzy, profesor odezwał się jednym zdaniem: Będę musiał napisać kolejną książkę na ten temat.