W przyszłym roku wrocławianie ponownie będą mogli wybrać swoich reprezentantów w najmniejszych wspólnotach, które tworzą – osiedlach. W poprzednich wyborach do rad osiedli na 25 osób tylko jeden mieszkaniec poszedł zagłosować, a 24 pozostało w domu. Tymczasem jeszcze pod koniec listopada Rada Miejska chce zmieniać ordynację wyborczą. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nie po stronie ordynacji leży główny problem. W rzeczywistości, wśród największych polskich metropolii nie ma miasta tak podzielonego jak Wrocław.

Rozbicie_osiedlowe2

Do 1990 roku Wrocław był podzielony na 5 dzielnic, a ślad tego historycznego podziału możemy dostrzec jeszcze na przykładzie struktury komisariatów policji czy urzędów skarbowych. Od reformy samorządowej zamiast dzielnic jednostkami pomocniczymi miasta stały się osiedla.

To najmniejsza i najbliższa mieszkańcom wspólnota, w ramach której żyją i na której funkcjonowanie powinni mieć realny wpływ. Pozostaje to jednak pobożnym życzeniem. Na terenie miasta Wrocławia działa dziś aż 48 osiedli. Wśród członków Unii Metropolii Polskich obejmującej 12 największych miast w kraju nie ma miasta tak rozdrobnionego jak Wrocław. Najmniejsze osiedla zamieszkuje zaledwie kilkuset mieszkańców. Po 26 latach od reformy administracyjnej należy zadać sobie szereg pytań o dalszy kształt podziału terytorialnego miasta.

Czemu służą zmiany w ordynacji wyborczej do rad osiedlowych?

Jeszcze w tym miesiącu radni Wrocławia chcą przegłosować zmiany w wyborach do rad osiedli. Nie można tych zmian bagatelizować. Zgodnie z projektem, liczba kandydatów będzie musiała być większa od statutowej liczby członków rady. Jeżeli chętnych do zasiadania we władzach osiedla będzie tyle samo lub mniej niż mandatów do obsadzenia, wybory się nie odbędą.

Planowana nowelizacja przewiduje wprawdzie, że rady osiedli mogą zostać powołane także w trakcie kadencji. W takiej sytuacji wniosek o przeprowadzenie wyborów musiałoby poprzeć jednak 10 procent uprawnionych do głosowania, przy czym przeciętna frekwencja w 2013 roku nie przekroczyła we Wrocławiu 4 procent. Poza tym, nawet w przypadku zebrania wymaganej liczby podpisów pod wnioskiem, wybory mogłyby się odbyć dopiero po 6 miesiącach od złożenia pisma.

Osiedle jako jednostka pomocnicza nie może skutecznie działać, jeżeli nie działają jej organy – to oczywiste. Z tego powodu zmiany, które najprawdopodobniej wejdą w życie (i to od przyszłorocznych wyborów), muszą budzić wątpliwości. Każde dążenie do decentralizacji władzy we Wrocławiu i przekazywanie kompetencji oraz środków finansowych przez gminę osiedlom i ich mieszkańcom zasługuje na aprobatę. Nowa ordynacja, która stawia dodatkowe wymogi przy wyłanianiu władz osiedli, przysparza dodatkowych trudności i jest krokiem w przeciwnym kierunku. Jednym z działaczy samorządowych zaniepokojonych reformą jest Patryk Hałaczkiewicz.

– Rozwiązanie z niepowoływaniem rad osiedli, jeśli liczba chętnych nie przekroczy liczby mandatów, jest pomysłem, który praktycznie pozbawi dużą cześć osiedli jakichkolwiek przedstawicielstw – alarmuje Hałaczkiewicz.

Gdyby taka zasada obowiązywałaby trzy lata temu przy poprzednich wyborach, mieszkańcy 12 osiedli byliby pozbawieni swojej reprezentacji w radzie osiedla. Z takim problemem borykałyby się między innymi: Krzyki-Partynice, Jagodno, Wojszyce czy Żerniki.

Czy powinniśmy przejmować się niską frekwencją?

Na nikłe zainteresowanie wyborami do rad osiedli należy spojrzeć nie jako na przyczynę, ale objaw szerszego problemu. Zamiast utyskiwać na niską frekwencję, warto zastanowić, dlaczego tak mało wrocławian chce głosować oraz kandydować w wyborach do rad osiedli. Z takim postawieniem sprawy zgadza się działacz społeczny, mieszkaniec Grabiszyna i lider kilku projektów obywatelskich, Bartosz Jungiewicz.

– Uważam, że kwestia ordynacji wyborczej do rad osiedli jest poruszana przedwcześnie. Niska frekwencja nie bierze się znikąd, a na pewno nie wynika z ordynacji. Wrocław jest zarządzany centralnie przez władze miasta i radni osiedlowi nie mają na swoje sprawy lokalne żadnego realnego wpływu – mówi Jungiewicz.

Jego zdaniem jak na dłoni pokazuje to procedura zgłaszania i wyboru projektów w ramach Wrocławskiego Budżetu Obywatelskiego. Dochodzi do swoistego absurdu – projekty, które mają służyć mieszkańcom, nie są nawet konsultowane z ich reprezentantami w radach osiedli. Bolączką jest też fachowe opiniowanie i rzetelna weryfikacja propozycji dopuszczonych do głosowania.

Czy 1% z budżetu miasta dla osiedli jest w zasięgu ręki?

To właśnie problem wydatkowania miejskich pieniędzy wydaje się być sednem nieefektywności rad osiedli. Według budżetu na 2016 rok, osiedla Wrocławia mają do podziału 1,8 mln złotych.

Kwota robi wrażenie tylko na papierze. Przy budżecie całego miasta sięgającym 3 177 mln to zaledwie 0,06% wszystkich zaplanowanych wydatków i kropla w morzu potrzeb. Jeżeli podzielimy środki przez liczbę 48 jednostek pomocniczych, okaże się, że na jedno osiedle przypada średnio 37,5 tys. złotych, a na jednego mieszkańca 2,85 zł rocznie.

Warto porównać, jak wygląda budżet dla jednostek pomocniczych w innych polskich miastach, które mają zbliżony potencjał i ludność do Wrocławia. W Poznaniu, podzielonym na 42 osiedla, ze środków osiedlowych na jednego mieszkańca przypada 4,39 zł, czyli o ponad 50% więcej niż we Wrocławiu.

Najciekawszym przykładem jest jednak Kraków, gdzie ten wskaźnik wynosi prawie 59 zł na osobę! Powód jest prosty. W budżecie na 2016 rok władze Krakowa przewidziały dla najmniejszych wspólnot samorządowych niemal 1% budżetu miasta. Gdyby Wrocław zdecydował się na podobną proporcję, osiedla miałyby do dyspozycji dodatkowo po 624 tys. zł, a nie 37,5 tys. jak dotychczas. I mogłyby rocznie zrealizować znacznie więcej zadań – obecnie mogą jedynie wybierać np. między urządzeniem nowego placu zabaw a organizacją osiedlowego festynu.

Po co dawać pieniądze wspólnotom, które nie mają kompetencji?

Nie wydaje się, aby zwiększenie środków dla osiedli leżało poza zasięgiem możliwości finansowych Wrocławia. Ich brak jest jednak tylko jedną z usterek w systemie naczyń połączonych zarządzania miastem. Symboliczne pieniądze, jakimi dysponują rady osiedli, uniemożliwiają realizację większych inwestycji. Obywatele mają mniejsze poczucie udziału we wspólnych sprawach i zniechęcają się do większego zaangażowania. Wskutek tego również głos liderów społecznych jest słabo słyszalny – np. Jagodno i inne rejony Wrocławia bezskutecznie starają się o linie tramwajowe.

– Mała liczba chętnych do bycia radnymi wynika z tego, że nie mają oni tak naprawdę żadnych uprawnień, poza wydaniem kilkudziesięciu tysięcy złotych rocznie – uważa Patryk Hałaczkiewicz.

Jednostki pomocnicze gminy dostają zbyt skromne środki, by realizować zadania publicznie i zaspokajać niezbędne potrzeby mieszkańców. Ten mechanizm działa też w drugą stronę. Skoro kompetencje i zakres działań, jakimi dysponują rady osiedli, są ograniczone, brakuje argumentów, aby powierzyć im większe pieniądze z miejskiej kasy.

Co pokazują doświadczenia innych miast?

Rozdrobnienie administracyjne Wrocławia połączone z faktycznie marginalną rolą osiedli jest faktem, który trzeba przyjąć do wiadomości i poddać pod konstruktywną dyskusję. Wrocław potrzebuje nie tyle zmian w ordynacji wyborczej, ile wybiegającej w przyszłość reformy ustroju samorządu. Reformy z prawdziwego zdarzenia, która nada sens i narzędzia lokalnym działaniom oraz przekaże więcej praw z poziomu centralnych władz miasta na poziom jednostek pomocniczych. Jeżeli Rada Miejska podejmie się zmian, może brać przykład ze wzspominanych Poznania i Krakowa.

– Władze Wrocławia powinny opracować mapę drogową zmian. Na początku można zmienić model podziału terytorialnego. Rozwiązania są dwa. Możemy zmniejszyć liczbę osiedli, tak jak uczynił to Poznań w 2010 roku, albo zastąpić osiedla dzielnicami. Na ten drugi wariant zdecydował się Kraków, który, podobnie jak Warszawa, składa się z 18 dzielnic. Pozytywny przykład stolicy Małopolski dowodzi słuszności takiego kroku – proponuje Bartosz Jungiewicz.

Większym jednostkom władze miasta byłyby bardziej skłonne przyznać większe kompetencje, przede wszystkim wymóg obligatoryjnej konsultacji z radami osiedli konkretnych inwestycji i projektów. Tak jest na przykład w Łodzi, gdzie w określonych kategoriach spraw rady osiedli muszą obowiązkowo zabrać głos. Podobnie mogłoby być we Wrocławiu. Poszerzenie kompetencji i zwiększenie obszaru nowych jednostek podziału automatycznie oznaczałoby zwiększenie puli pieniędzy, swobody w podejmowaniu decyzji i rozmachu inwestycji np. drogowych.

– Wówczas nie będzie problemu z wyborami. Znajdą się zarówno liderzy chętni współuczestniczyć w prawdziwym zarządzaniu osiedlami, jak i wyborcy, którzy będą widzieć sens w takich wyborach – twierdzi Bartosz Jungiewicz.

Z przekąsem można stwierdzić, że do tej pory mieszkańcy wybierają grono osób, które zajmuje się co najwyżej wyznaczaniem daty organizacji kolejnego pikniku osiedlowego. Planowane zmiany w ordynacji wyborczej tylko utrudnią nie tylko powoływanie rad osiedli, ale i zmianę postaw mieszkańców. Zamiast tego potrzebujemy szerszej reformy administracyjnej i długofalowej polityki decentralizacji miasta.