Z Magdaleną Kostyszyn, wrocławską blogerką, szerzej znaną jako Chujowa Pani Domu, rozmawiamy o budowaniu społeczności, pieniądzach w blogosferze, wydawaniu książek i najpiękniejszych miejscach na Dolnym Śląsku.

Na swoim fanpage’u zgromadziłaś prawie 800 tysięcy fanów, a w grupie na Facebooku 100 tysięcy osób. Jak to się robi?

Trochę przypadkiem. Nigdy nie myślałam o tym, żeby stworzyć popularny profil czy zbudować wokół siebie tak liczną społeczność.

Zaczęło się od bloga czy od fanpage’a?

Od fanpage’a. Wszystko potoczyło się trochę efektem śnieżnej kuli. Ludzie zaczęli udostępniać moje wpisy, posty czy zdjęcia. Później zaczęłam dodawać zdjęcia użytkowników, którzy przysyłali mi fotografie swoich wpadek czy niedociągnięć. Wydaje mi się, że właśnie w tym tkwi główna siła tego profilu: że ludzie współtworzą go ze mną.

W przeciwieństwie do wielu blogerów nie piszę tylko o sobie, nie pokazuję tylko swoich zdjęć. W zasadzie moich zdjęć prawie w ogóle tam nie ma. Tymczasem wiele blogerek kręci się cały czas wokół własnej marki osobistej, pokazuje tylko siebie. Ja robię coś więcej, pokazuję całą społeczność. A ludzie czują, że mogą współtworzyć Chujową Panią Domu.

Trafiłaś też w niszę, bo wcześniej podobnych fanpage’ów nie było.

Faktycznie, gdy ja zaczynałam, tego typu profili nie było. Potem one się pojawiły, wraz z pojawieniem się mody na bycie nieperfekcyjnym. Dziś jest to na porządku dziennym. W gazetach dla kobiet czytamy: nie musisz być idealna. Teraz to już się robi trochę nudne, ale wówczas, jako że byłam pierwsza w Polsce, ludzie to podłapali.

Fot. David Calderon

A co było inspiracją? Twoje własne potyczki z byciem panią domu?

Tak, zdecydowanie. Większość osób myśli, że inspiracją była dla mnie Perfekcyjna Pani Domu i że stworzyłam ten profil jako swoistą kontrę. Co prawda tak nie było, ale wiele osób polajkowało profil, bo potrzebowało miejsca, gdzie mogłoby dać ujście swoim emocjom, często negatywnym, w stosunku do Małgorzaty Rozenek. Ale ja nigdy się nią nie inspirowałam. Wykorzystałam zbitkę „pani domu”, dodałam do niej przedrostek i tak to powstało.

Nie bałaś się kontrowersji związanych z wulgaryzmem w nazwie?

Nie zastanawiałam się nad tym nawet przez sekundę. Wszystko powstało spontanicznie, pod wpływem chwili. Zawodowo zajmuję się PR-em, ale nigdy nie patrzyłam na ten projekt pod tym kątem, nie układałam strategii komunikacyjnej. Nic z tych rzeczy. Potrafię dla klientów opracowywać strategię na 2 lata do przodu, a w swojej blogowej pracy zupełnie nie korzystam z tych umiejętności.

No właśnie, z jednej strony jesteś blogerką współpracującą z agencjami reklamowymi, a z drugiej – jako PR-owiec – sama współpracujesz w blogerami. Łatwo to połączyć i nie widzisz w tym konfliktu interesów?

To jest właśnie super i dzięki temu jest mi o wiele łatwiej. Z wielu powodów. Jako blogerka współpracująca z agencjami wiem, czego ode mnie oczekuje klient. Wiem, jak ważne jest choćby wywiązywanie się z terminów, jak istotne jest przesłanie jak najszybciej swojej oferty, żeby agencja nie musiała czekać.

Z drugiej strony, jako osoba rekrutująca blogerów, też jest mi łatwiej, bo potrafię klientowi wybić z głowy jakiś pomysł, wiedząc, że on w życiu nie przejdzie. Czasem też jestem rozpoznawana, pisząc jako przedstawiciel agencji. To także ułatwia pracę, bo skraca się trochę dystans.

Zdarzyło ci się, że jakaś marka odmówiła współpracy z twoim blogiem tylko ze względu na kontrowersyjną nazwę?

Nie, nikt mi nigdy nie powiedział wprost czegoś podobnego. Gdyby komuś przeszkadzała nazwa, pewnie w ogóle by się do mnie nie odezwał. Raz tylko, gdy miałam nawiązać współpracę z marką produkującą roboty odkurzające, odmówili, argumentując, że współpracują z Perfekcyjną Panią Domu i doszłoby do konfliktu interesów.

Czujesz się gwiazdą polskiej blogosfery?

Nie, absolutnie.

Rzeczywiście, nie widać cię na „ściankach” czy na Pudelku, ale jeśli chodzi o zasięgi w mediach społecznościowych, miałabyś pełne prawo taką gwiazdą się czuć.

To są tylko liczby. Wiem, że za nimi stoją ludzie, ale nie powinniśmy oceniać blogerów tylko na podstawie zasięgów. Ja nie czuję się ani lepsza, ani gorsza od kogoś tylko dlatego, że mam od niego większe zasięgi i patrząc tylko na nie, mogłabym uważać się za jedną z najpopularniejszych blogerek w Polsce.

Ale z drugiej strony, będąc PR-owcem, doskonale wiesz, że liczby i twarde dane są ważne przy podejmowaniu decyzji o współpracy biznesowej.

Są, ale ja jestem beznadziejną bizneswoman (śmiech). Wiem, że wiele blogerek mogłoby to wykorzystać na swoją korzyść, ale ja tego nie robię, bo nie czuję takiej potrzeby.

Fot. Materiały prasowe

Do bycia gwiazdą się nie poczuwasz, ale w 2017 roku znalazłaś się na 17. miejscu listy 50 najbardziej wpływowych Polek tygodnika „Wprost”, wyżej choćby od Martyny Wojciechowskiej, Krystyny Jandy czy Niny Terentiew. Czujesz na co dzień, że rzeczywiście masz duży wpływ na kobiety w naszym kraju?

Nie, nie czuję, ale raz na jakiś czas czytelniczki faktycznie mi piszą: „Słuchaj, dzięki tobie wyluzowałam”, „Mam 60 lat i dzięki tobie zrozumiałam, że nie muszę robić mężowi kanapek do pracy”. Widzę zmiany w mojej teściowej, która przebywa ze mną na co dzień i mówi: „Kurde, czemu ja byłam taka głupia przez tyle lat? Myślałam, że muszę usługiwać mężowi, dzieciom, a wcale nic nie muszę”. To jest fajne.

Czyli nie czytają cię tylko młode kobiety, ale też starsze?

Pewnie. I te starsze to najfajniejsze czytelniczki. Piszą do mnie na Facebooku, podsyłają różne rzeczy sobie nawzajem, zawsze wesprą dobrym słowem.

Oprócz Chujowej Pani Domu, masz też jeszcze drugiego bloga. Skąd nazwa Venila Kostis?

To pseudonim artystyczny, nie kryje się za nim żadna filozofia.

Oba blogi są dla ciebie równie ważne, czy może aktualnie bardziej skupiasz się na rozwoju jednego z nich?

Venilakostis.com to mój pierwszy blog. Istnieje dobrych 10 lat i gdybym mogła wybierać, wolałabym, żeby to on był bardziej popularny. Zawsze był mi bliższy światopoglądowo i artystycznie. To tam bardziej „wyżywam się” literacko. A Chujowa Pani Domu to mimo wszystko pewien rodzaj kreacji.

Muszę jednak przyznać ze smutkiem, że przez 10 lat dzięki Venili Kostis nie osiągnąłem żadnego większego sukcesu, nikt mnie za jego sprawą jakoś specjalnie nie docenił. Mam stałą grupę czytelników, to może nie są imponujące liczby, ale doceniam tych ludzi za to, że są ze mną od tylu lat i wciąż chcą mnie czytać.

Próbowałam znaleźć punkt wspólny między moimi dwoma blogami, żeby je połączyć, ale – według mnie – nie da się. To są zbyt różne grupy odbiorców. Ale staram się mimo wszystko tworzyć także pod marką Magdalena Kostyszyn – tak żeby ludzie kojarzyli, że jestem twórczynią obu blogów.

Z blogowania można wyżyć?

Pewnie, że tak. Zarobki z blogowania są jednak bardzo nieregularne. Na pewno nie byłabym w stanie utrzymać się tylko z Venili Kostis – tam podejmuję maksymalnie 3-4 współprace reklamowe rocznie. To żaden szał. Zarabiam na Chujowej Pani Domu, i to całkiem duże pieniądze.

Te pieniądze pochodzą tylko ze współprac reklamowych?

Głównie tak. Generalnie w blogosferze zarabia się przede wszystkim na współpracach komercyjnych z markami, reklamując ich produkty czy usługi.

Ale widziałem też, że sprzedajesz gadżety sygnowane logiem ChPD.

Jezu, jaki to jest niewypał! (śmiech).

Czyli nie przynosi ci to konkretnych dochodów?

Współpracuję tutaj z jedną marką, bo nie mam czasu, żeby sama zająć się produkcją czy wysyłką. Kiedyś próbowałam ogarnąć to wszystko: wypuściłam 500 kubków, samodzielnie je pakowałam i wysyłałam. Myślałam, że oszaleję (śmiech). Stwierdziłam, że to nie na moje nerwy.

Dlatego teraz zdecydowałam się na współpracę, żeby ktoś robił to za mnie. Ale zarobek nie jest duży: przez ostatnie pięć miesięcy zarobiłam dokładnie tyle, żeby zapłacić swojej graficzce za projekty, a więc wyszłam na zero. Ale wiem, że niektórzy blogerzy potrafią zrobić z tego intratny biznes.

Chciałabyś, żeby blogowanie była dla ciebie sposobem na życie na kolejne lata? Żebyś nie musiała zajmować się zawodowo niczym innym?

Sama nie wiem, mam z tym trochę problem. Jestem z generacji, która dorastała bez internetu, i mimo wszystko postrzegam cały czas zawód blogera jako trochę mniej poważny. I dlatego zostawiam sobie „backup”, którym jest agencja PR, bo nie wiem, czy za 10 lat dalej będę chciała być blogerką.

Chciałabym związać swoje życie z pisaniem. Zawsze ciągnęło mnie do pisania książek, artykułów do gazet itd. I dzięki moim blogom trochę mi się to udaje: napisałam książkę, piszę felietony do „Women’s Health”. Fajnie, że blogi pozwoliły mi realizować moją prawdziwą pasję, ale w przyszłości widziałabym siebie bardziej w roli osoby piszącej, a nie blogującej.

Pracujesz obecnie jako freelancerka. Twoim zdaniem to jest przyszłość? Czy w tym kierunku będzie zmieniał się rynek pracy, że coraz więcej osób będzie pracować nie na etacie w jednej firmie, ale mając kilku mniejszych zleceniodawców?

Nie wiem, czy tak będzie, ale chciałabym, żeby tak się stało. Swoją firmę prowadzę od 7 lat i chyba nie ma nic fajniejszego niż praca na własne konto i własny rachunek. Jasne, czasem bywa trudno, nie jest tak, że zakładając firmę, od razu spada na ciebie manna z nieba. Ale warto. Nie trzeba nikogo prosić o urlop, pracujesz o tej porze dnia, która ci odpowiada. Oczywiście potrzeba dużej samodyscypliny, żeby samego siebie pilnować. Często doradzam młodym ludziom, że jeśli mają taką możliwość, warto spróbować.

Wspomniałaś o książce. Współpraca z wydawnictwem to było ciekawe doświadczenie?

Bardzo dobrze to wspominam. We wrześniu miną trzy lata od premiery i cieszę się, że wydałam tę książkę w tradycyjnym wydawnictwie. Pojawiało się sporo głosów, że powinnam wydać ją sama, skoro mam takie duże zasięgi.

Ostatnio zrobiła się moda na self-publishing.

Oj, tak. Ale gdy rozmawiam z różnymi twórcami, okazuje się, że wcale im to aż tak świetnie nie wychodzi. Nie każdy jest Michałem Szafrańskim. Dlatego byłam zadowolona, że udało mi się wejść we współpracę z wydawnictwem, chociaż nie zarobiłam na tej książce kokosów. Ale cieszę się, bo to mnie zmobilizowało do napisania czegoś dłuższego, miałam możliwość porozmawiania z czytelnikami podczas spotkań autorskich.

A czy wśród tych czytelników były tylko osoby, które znały wcześniej twojego bloga i dlatego kupiły książkę, czy może zdarzali się i tacy, którzy o blogu nie słyszeli, a książkę kupili?

Takie osoby też się pojawiały, bo przyciągnął i zaintrygował je tytuł. Chociaż pewnie ten tytuł wiele osób również zniechęcił do zakupu.

Myślisz już nad kolejną książką?

Tak. Chciałabym napisać dzienniki z podróży po Dolnym Śląsku, to moja wielka miłość.

To może w takim razie mogłabyś polecić jakieś nieoczywiste miejsce na Dolnym Śląsku, które nie jest bardzo znaną atrakcją turystyczną, a w którym ty jesteś zakochana?

Rudawy Janowickie. To region wciąż jeszcze nieodkryty, warto go zobaczyć choćby wiosną czy jesienią. Na pewno też jednym z takich miejsc jest Kotlina Kłodzka, wszystkie miasta zdrojowe czy Zieleniec.

Czyli jesteś lokalną, regionalną patriotką?

Jestem, i myślę, że powinnam zostać ambasadorką Wrocławia (śmiech). Zawsze promuję go w moich notkach, zawsze przedstawiam w dobrym świetle. Co prawda nie pochodzę ze stolicy Dolnego Śląska, ale czuję się tu świetnie.

Co sprawia, że tak dobrze się tutaj czujesz?

To kompaktowe miasto, mam tu wszystko, czego potrzebuję. I ofertę kulturalną, i fajne miejsca do wyjścia, i możliwość realizacji zawodowej. Niczego mi nie brakuje, a z drugiej strony Wrocław nie przytłacza swoją wielkością. Sporo osób się zna, blogerom łatwiej jest się wybić, mieszkając tutaj, nie w Warszawie.

Łatwiej? To nie w Warszawie jest łatwiejszy dostęp do klientów czy agencji?

Oczywiście, że tak, ale mimo wszystko: zobacz, ilu jest blogerów, vlogerów, influencerów w Warszawie, a ilu we Wrocławiu. My w agencji często mamy z tym problem, że klient chce lokalnych blogerów, i tak naprawdę trudno jest znaleźć odpowiednie osoby.

A o książkowej kontynuacji „Chujowej Pani Domu” też myślisz?

Tu myślę o pewnego rodzaju poradniku. Żeby wykorzystać wiedzę moją i moich czytelniczek, którą zdobyłam przez tyle lat, i zebrać w jednym miejscu najlepsze patenty na różne rzeczy do zrobienia w domu.

Dziękuję za rozmowę.