Nie przetrwała żadna fotografia. Nie ma choćby jednego zdjęcia, na którym widać, jak pracownicy cyrku Buscha ładują na taborowe wozy martwe ciała zwierząt i wywożą z miasta zwłoki żyraf, tygrysów, słoni.

Plac Rozjezdny 5

Rys. Anita Bańdziak

Był świt 7 maja 1945 roku. Dzień po zakończeniu Festung Breslau, z murowanych ścian budynku, postawionego na planie dwunastoboku, zostały gruzy, a z dachu – szkielet metalowej konstrukcji. Trafiony bombą cyrk w ciągu kilku chwil zamienił się w ruinę. Oprócz zwierząt zginęła duża część cyrkowej trupy. W trakcie Oblężenia Wrocławia nikt z artystów nie miał jednak zamiaru uciekać. Mimowie, linoskoczkowie, żonglerzy, szczudlarze, treserzy, połykacze ognia każdego dnia łapali za broń, ale nie mieli szans, żeby od bomby się uchronić.

Tamten majowy świt był blady. Śmierć pod postacią mgły wisiała nad gruzowiskiem, po którym chodził klaun. Markus miał dwadzieścia lat, a w dłoni – stylisko od łopaty. Złamanym końcem grzebał między pokruszonymi fragmentami betonu. Kiedy trafiał na coś miękkiego, pochylał się, patrzył w szczelinę. W ten sposób odnalazł martwą zebrę, małpę, dwie foki. W powietrzu unosił się smród – mieszanina zapachu zwęglonych ciał i spalonego drewna. Z sześciu tysięcy krzeseł pozostały zgliszcza. Pod butami czuł jeszcze ciepło od ognia. I mimo, iż uważnie się przyglądał, nie był pewien, czy to, co widzi, to poręcz, czy może spalona kość.

Szukał kulawej akrobatki, w której się kochał. Kilka miesięcy wcześniej, wykonując jedną z akrobatycznych figur, dziewczyna upadła i złamała biodro. Nie straciła pracy – po namowach Markusa, dyrektor zgodził się, żeby została
kasjerką. Nigdzie jednak nie było jej ciała.

Przetrwały tylko pocztówki.

1877 rok. Ernst Renz, potentat w branży cyrkowej, właściciel obiektów w Wiedniu, Berlinie i Hamburgu, wraz z urzędnikami miasta Breslau przecina wstęgę przed okazałym gmachem.1885 rok. W towarzystwie siłacza,
który podrzuca sztangę, nowy właściciel, Paul Busch, oddaje do użytku odnowiony dach o żeliwno-szklanej konstrukcji.

1905 rok. Zgromadzone na Luisen Platz tłumy mieszkańców, podziwiają paradę cejlońskich słoni.1938 rok. Gimnastycy z Sudetenland maszerują przed fuhrerem. Hitler pozdrawia sportowców z podestu wzniesionego przed budynkiem.

Po kilku godzinach chodzenia po gruzach, usiadłszy na kamieniu, Markus dostrzegł leżącą nieopodal szmatę. Zawiązał ją na końcu styliska i odszedł, a żołnierze Armii Czerwonej, którzy zjawili się chwilę wcześniej, konali ze śmiechu na widok klauna idącego z przewieszoną na kiju flagą z symbolem swastyki.

Markus nie wyjechał jednak z miasta.

W 1946 roku zamieszkał na Biskupinie, przy ulicy, która przed wojną nazywała się Nixenweg. Wiedział, że Nixe to rusałka. Pomyślał o rusałce z baśni braci Grimm, i o tym, że to całkiem zabawne, aby nazwę ulicy zmienić na ulicę innych braci – Gierymskich.

W 1953 roku, 5 marca, w dniu śmierci Stalina Markusowi urodziła się córka. Personel szpitala zebrał się w hallu i opłakiwał Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwiliego. Mężczyzna schował twarz w dłonie i śmiejąc się do rozpuku, udawał, że zanosi się płaczem.

Dziesięć lat później, w 1963 roku, w czasie wielkiej epidemii ospy, zamiast czerwonego nosa i peruki, klaun ubrał maskę doktora plagi. Kiedy jednak zjawił się w Szczodrem, gdzie urządzono ośrodek kwarantanny, milicja prędko go aresztowała.

Tamtego poranka córka widziała swojego ojca ostatni raz.

Przez cały czas rozmowy z kobietą nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to, co mówi, jest niespójne. Jakby świadomie nie chciała łączyć ze sobą fragmentów własnej biografii. Daty posiadały logiczną kolejność, ale poruszała się między nimi, jak między ludźmi, o których nie tyle pamiętać się chce, co pamiętać trzeba. Z jednej strony czułem, że niektóre wątki pragnie wyciąć, z drugiej zaś – jeśli by je wycięła, to całość byłaby zbyt krucha, żeby unieść życie. Spojrzenie miała jasne, ale oddech ciężki. Radość była obowiązkiem, a smutek rozsądkiem.

Na spotkanie zgodziła się pod warunkiem, że nigdy nie ujawnię jej nazwiska. Była znaną wrocławianką, świadomą tego, że szacunek to suma wszystkich niedopowiedzeń. Może właśnie dlatego w trakcie rozmowy mieszała rosyjski, polski, niemiecki? A może dlatego, że niektóre słowa istniały dla niej tylko w wybranym języku? W pewnej chwili sięgnęła po kartkę i długopis. Napisała trzy imiona w trzech językach.

–  Eto belyy tigr – przysunęła do mnie pocztówkę z białym tygrysem. – Sibirskiy – i dodała, że syberyjski. – Podobno przywieźli go do Buscha aż spod granicy chińskiej, z dorzecza rzeki Amur.
Pochyliłem się nad ilustracją. Próbowałem odnaleźć datę i upewnić się, że budynek na obdartym obrazku to właśnie gmach cyrku.
– Nie przetrwała żadna fotografia – jakby usłyszała moje wątpliwości. – Das ist schade – o wstydzie dopowiedziała po niemiecku.
– Ojciec opowiadał, jak na wozy wrzucali martwe zwierzęta i wieźli przez miasto, żeby spalić. Żyrafy. Małpy. Słonie cejlońskie.
– No a co z nim?
– Samoubiystvo. Ofitsial’naya versiya. Odesłali tylko maskę plagi.

Zapadło milczenie. Pytać więcej o ojca – niezręczne. O matkę – bez sensu. Wyłączyłem nagrywanie. Patrzyłem na pocztówki, kątem oka na papierosy, które jeden po drugim paliła.

Kilka miesięcy później zmarła. W programie informacyjnym wspomnieli o przewlekłej chorobie i zasługach dla miasta. Pogrzeb odbył się na cmentarzu Osobowickim, a ostatni żałobnicy tłoczyli się aż pod wojskową kwaterą z mogiłami żołnierzy z wrocławskich lazaretów.

Patrzyłem na nekrolog w gazecie. Pogrążona w smutku rodzina, przyjaciele i współpracownicy. Wziąłem długopis, zamazałem jej nazwisko i dopisałem imiona: Hannah, Jekatierina, Zofia.