Narzuciłam sobie dyscyplinę.
Tym razem nie chodzi o codzienne powtarzanie słówek i robienie fiszek z zasłyszanych nowych zwrotów ani o wstawanie o 6 rano w celu obudzenia i oporządzenie moich chłopaków.
Narzuciłam sobie dyscyplinę marzeń. W ramach eksperymentu.
Wszystko zaczęło się od starej amerykańskiej książki motywacyjnej „The secret”. Przeczytałam ją kiedyś dawno temu i wydała mi się niesamowicie korporacyjna i amerykańska, jeśli wiecie, co mam na myśli. Tu, w Chilca, wpadła mi w ręce w wersji hiszpańskojęzycznej („Un secreto”) i stwierdziłam, że to świetna lektura dla nauki języka! Bo raz, że skoro już ją czytałam, to łatwiej mi dociec z kontekstu znaczenia słów, których nie rozumiem. Dwa, że jest napisana dość prostym, lecz dorosłym językiem. Jakże to miła odmiana po czytanych tu codziennie bajkach o misiach, pszczółkach i nawet robakach!
I czy to za sprawą odmiennych okoliczności, słońca i czasu, tym razem znalazłam w niej inspirację dla siebie. Postanowiłam mianowicie regularnie MARZYĆ.
„Un secreto” mówi: wiedz, czego chcesz, poproś o to i uwierz, że to dostaniesz (lub że raczej JUŻ to dostałeś – czas to iluzja). I wtedy to dostaniesz, po prostu. Prawo przyciągania gwarantuje Ci to. Aby zaś łatwiej uwierzyć, zaleca się stosowanie wizualizacji. Wyobrażaj sobie dokładnie to, czego chcesz, aż poczujesz, że to masz. I wtedy rzeczywistość „dostosuje się” do tego, w co wierzysz.
Ta cała wizualizacja wydawała mi się sztuczna i męcząca. Aż do momentu, w którym pomyślałam, że przecież to właśnie się robi w marzeniach! I to naturalnie, bez przymusu. Takich marzeniach dziecięcych, kiedy wyobrażamy sobie swoją piękną przyszłość i czekamy, aż to się wydarzy NAPRAWDĘ. Potem, w dorosłości, marzymy coraz rzadziej, zapominamy.
Postanowiłam więc, że wykorzystam te moje peruwiańskie wakacje i wymarzę sobie życie!
Codziennie po odprowadzeniu dzieci do szkoły udaję się na targ po poranną porcję świeżo wyciskanego soku z pomarańczy (około 2,50 zł) i owoce, a potem zasiadam na ławce na placu. Chwilę czytam, pławię się w słońcu i – marzę. O tym, co mogłoby się zdarzyć dziś (np. że moje chłopaki chętnie się umyją, bez bójek i krzyków, i że urządzimy świetny mecz w piłkę nożną) oraz co będę robić kiedyś (np. zwiedzam sobie w myślach peruwiańskie góry konno, na ślicznej smukłej klaczy – choć w życiu jeździłam konno tylko raz i wciąż trochę się boję). A potem wracam do obowiązków kuchennych.
Taki eksperyment.
Co mogłam już zaobserwować, to że działa dla życzeń krótkodystansowych, czyli tych „na dziś”. Jasne, mechanizm jest banalny. Moje dobre nastawienie udziela się dzieciakom, jestem w stanie dać im więcej dobrej energii i faktycznie zachowują się lepiej (co nie znaczy, że zawsze chętnie po szkole robią pranie zamiast grać w piłkę… coby nie było, to są normalni chłopcy!). Mam nadzieję, że za parę miesięcy będę mogła zaobserwować wyniki eksperymentu dla marzeń „długodystansowych”. Wierzę, że to działa!
Jeśli ktoś chce się przyłączyć do eksperymentu, zapraszam!!!
Zasady akcji:
marzymy codziennie przez 3 miesiące, 15 minut dziennie. Może być w drodze do pracy (byle nie za kierownicą). Niezależnie od nastroju – dyscyplina to dyscyplina!
A na zachętę – zupełnie nie peruwiańska – stara dobra piosenka Jonasza Kofty:
Żeby coś się zdarzyło
Żeby mogło się zdarzyć
I zjawiła się miłość
Trzeba marzyć
Zamiast dmuchać na zimne
Na gorącym się sparzyć
Z deszczu pobiec pod rynnę
Trzeba marzyć
Gdy spadają jak liście
Kartki dat z kalendarzy
Kiedy szaro i mgliście
Trzeba marzyć
W chłodnej pustej godzinie
Na swój los się odważyć
Nim Twe szczęście Cię minie
Trzeba marzyć
W rytmie wietrznej tęsknoty
Wraca fala do plaży
Ty pamiętaj wciąż o tym
Trzeba marzyć
Żeby coś się zdarzyło
Żeby mogło się zdarzyć
I zjawiła się miłość
Trzeba marzyć