Uwielbiam moment, kiedy samolot odrywa się od ziemi. W brzuchu latają mi motyle, a mieszanka strachu (w samolocie nie ma spadochronów!!!), ekscytacji, niedowierzania i radości wypływa mi na twarz w wielkim uśmiechu.

Młody Hiszpan, siedzący obok, popatruje na mnie i się śmieje. Dostrzegam to kątem oka i wyszczerzam się jeszcze bardziej – z siebie, do siebie, do niego. Hiszpan popatruje znowu, odrywając się na dobre od filmu, który właśnie zapuścił na swoim smartfonie. (Lubi mnie??!!) I tak oto zaczyna się nasza 3-godzinna znajomość.

Oglądamy razem film, dzieląc się zgodnie słuchawkami (przy okazji dowiaduję się, że niedźwiedź po hiszpańsku to un oso). Niewiele rozumiem, ale i tak płaczę, kiedy trzeba. A potem omawiamy film, moje plany podróży, jego wrażenia z Polski i z Kuby. Dowiaduję się, że wraz ze swoją dziewczyną-Włoszką (nie szkodzi) również planują wyjechać na wolontariat do Peru.

A wszystko to po hiszpańsku (tienes que practicar), dukając i zacinając się (ja) i cierpliwie tłumacząc co trudniejsze słowa (on). A mimo to dawno nie prowadziłam tak miłej rozmowy!

Przerywa nam krzyk. Chwilę później stewardessa prowadzi do łazienki mężczyznę z rozbitym czołem. Krew spływa po policzku, jak w filmie. Pobili się o religię, o znak krzyża. Niczego więcej nie potrafię zrozumieć z opowieści Hiszpanów, będących świadkami wydarzenia. A tak bym chciała choć trochę to pojąć…

W Madrycie czekamy na policję i pogotowie. Niecierpliwimy się coraz bardziej, bo samolot i tak miał już opóźnienie, w końcu jednak pozwalają nam wyjść. Mam kwadrans do ostatniego odjazdu metra.

Dobiegam chwilę przed czasem, a tam, na stacji, stoi on. Z tym swoim uśmiechem i z informacją, że jestem na złym peronie!!! Biegnę za jego wskazówkami i cudem łapię ostatni pociąg. Machamy sobie na pożegnanie – ja i mój dobry anioł z Hiszpanii.