O debiutanckiej płycie „State Of Necessity”, muzycznych inspiracjach, etnicznym instrumentarium i superumyśle z muzykami wrocławskiego zespołu ATME rozmawia Aleksander Wenglasz.

Skąd wziął się tytuł płyty „State Of Necessity” i jak rozumieć stan konieczności?
Luke: Zaczęliśmy pracować nad płytą, gdy poczuliśmy, że jesteśmy pełnym zespołem. Szukaliśmy wspólnego mianownika, udoskonalaliśmy utwory przez lata, graliśmy koncerty, aż nadszedł czas, w którym byliśmy zdeterminowani pokazać światu naszą muzykę w najlepszej odsłonie. Stan wyższej konieczności to moment, w którym, ratując drugiego człowieka po nagłym zatrzymaniu krążenia, pierwszą czynnością, jaką się wykonuje, jest przywrócenie oddechu i akcji serca – bez względu na wszystko. Tytuł płyty obejmuje naszą pasję do muzyki i do tworzenia, a jednocześnie odnosi się do nas, do drogi, którą przebyliśmy, by istnieć jako zespół. Proces twórczy nad utworami, jak i sama praca z realizatorem Markiem Dziedzicem w unIQ Studiu nie trwały krótko. Nie jest łatwo działać w niszowym zespole, tworzyć świetne kompozycje, pisać teksty, koncertować w Polsce i zagranicą, a do tego dzielić swoją pasję z regularną pracą. Często są to trudne wybory… Myślę, że rozumie to każdy twórca, który chce włożyć w swoje utwory jak najwięcej serca.

Czujecie się wobec tego spełnieni?
Luke: Tak. Czujemy się spełnieni w kontekście czasu, jaki spędziliśmy nad albumem, a wydanie płyty jest ukoronowaniem naszej pracy.

Słuchając jej, trudno nie odnieść wrażenia, że za albumem stoi jakaś historia.
Luke: Album nie jest z założenia konceptem, chyba że konceptem można nazwać nasze życie. W pracy nad kompozycją nie zdarzyło się, aby ktoś przyszedł z kompletnie ukończonym utworem. Pojawia się zarys, riff, tytuł roboczy, przychodzą słowa. Pracujemy nad kompozycjami szczegółowo, starając się, aby muzyka i teksty były spójne i esencjonalne. Dużo improwizujemy. Jest to stan, w którym eksperymentując, możesz sam siebie zaskoczyć. Wiele z naszych utworów na tym zyskało, a dwa z nich powstały niemal w całości podczas improwizacji. Wydaję mi się, że ważne jest, by każdy z nas miał miejsce na swoją kreatywność, żeby stwarzać przestrzeń do dyskusji i swobodnego przepływu myśli, a nie przygniatać nieomylnością. Wszystko po to, aby nie ograniczać horyzontów i kompozycji.
Piotr: Od początku istnienia zespołu, ważne dla mnie było wypracowanie odpowiednich warunków, pewnej twórczej przestrzeni. Zależało mi na tym, żeby połączyć w niej nasze umysły na wyższych poziomach i stworzyć coś w rodzaju sumy umysłów – superumysłu, „soczewkując” z dużą siłą melodie, rytmy i całe koncepty, które nagrywalibyśmy i później dopracowywaliśmy szczegóły. Taki system pracy towarzyszył nam przez wszystkie lata pisania tych utworów, ale, oczywiście, za każdym stoi odrębna i często wielokrotnie złożona historia.
Luke: Jako wokalista staram się eksperymentować z głosem i tekstem. Tutaj musiałbym chyba opisać każdy utwór z osobna… Mogę wspomnieć, że w przypadku utworu Trickster duży wpływ wywarło na mnie podejście C. J. Junga, a w zasadzie jego komentarz do opisu mitologii Trickstera według rdzennej ludności Ameryki Północnej z plemienia Winnebago.
Piotr: Luke trafnie zauważył, że album mógłby być traktowany jako koncept w odniesieniu do naszego życia. Utwory powstawały w różnych odstępach czasu i różnych warunkach. Za każdym z nich stoi odrębny pomysł. Nie było pierwotnego zamiaru, żeby tworzyły jedną, zwartą historię. Jednakże, wydając album długogrający, chcieliśmy, aby był spójny, zaś rozmieszczenie poszczególnych utworów i ich dopasowanie było świadome, dobre w odbiorze i opisywalne według pewnego schematu. Dodatkowo, mając skomponowanych siedem pełnych i dość złożonych utworów, pragnęliśmy dopełnić album kilkoma „lżejszymi” formami, stanowiącymi oddech w „monolicie głównej siódemki”.

Dlaczego zdecydowaliście się na użycie instrumentów, które nie są wprost kojarzone z gatunkiem?
Piotr: Przewrotnie odpowiem pytaniem: ale z jakim gatunkiem? Rock jest tak szerokim działem muzycznym, w którym eksperymentowano i łączono już niemal wszystko, zwłaszcza w jego progresywnych odmianach, łącznie z wykorzystaniem instrumentów z całego świata i elektroniką. Wszyscy dla rozeznania potrzebujemy klasyfikacji i nazw, lecz tak szczerze… muzyka to muzyka, ma oddychać, łączyć, przenosić. I taką muzykę staramy się tworzyć. Bardzo istotna jest dla nas wrażliwość muzyczna oraz relacje tworzone między artystami. Ciężko nam jednoznacznie sklasyfikować graną muzykę. Prawdę mówiąc, w każdym utworze można znaleźć inne odcienie i podgatunki. Najbliżej nam do grania przeszytego psychodelią i zamkniętego w progresywnej konstrukcji, w której poszczególny utwór ewoluuje według własnych zasad. Spotkaliśmy się też z opiniami, że nasza muzyka przywołuje skojarzenia z graniem stoner’owym i grunge’owym.

A nawet z muzyką etniczną.
Piotr: Muzyka etniczna każdemu z nas w ATME jest bardzo bliska i korzystanie z instrumentarium oraz niektórych rozwiązań „muzyki świata” stanowi dla nas zupełnie naturalny wybór.
Luke: Kij deszczowy był w zespole, odkąd dawno temu zdobyliśmy go z Adrianem. Patrząc też na historię człowieka, potrzeba obecności muzyki w życiu towarzyszyła mu od zamierzchłych czasów. Dlatego dla mnie takie połączenie jest jak sięganie do tradycji, do naturalności i oddawanie szacunku muzyce jako wartości uniwersalnej. Warto też wspomnieć, że udało nam się namówić do współpracy ludzi, którzy wnieśli wiele do całokształtu płyty. Myślę tu o Łukaszu Koteckim, który zagrał dla nas na saksofonie, o Agnieszce Bączkowskiej hipnotyzującej dźwiękiem mis tybetańskich oraz o niezwykle utalentowanej Gosi Rabiedze-Maciaszek z zespołu More Wine Please.
Paweł: Bębny etniczne towarzyszyły mi od chwili, gdy zacząłem czuć rytm. Było dla mnie oczywiste, że muszą znaleźć się na albumie. Dobrze zgrały się z resztą niecodziennych instrumentów. Taka pierwotność dźwięków pokazuje, skąd przyszliśmy, odkrywa korzenie.
Piotr: Udało się też zarejestrować magiczne dźwięki gongów, muszli, kalimba, dzwonków koshi Leopolda Komuszyny oraz transowego didgeridoo Tomasza Kościukiewicza. Wszystkie bębny etniczne „obsługiwał” Paweł.

Co oprócz instrumentarium miało wpływ na brzmienie?
Piotr: Niewątpliwie świadoma obserwacja i poznanie siebie jako ludzi, jako muzyków, jako zespołu oraz setki godzin spędzonych na tworzeniu utworów w zaciszu, a także na żywo podczas koncertów oraz improwizacji. To wszystko przyczyniło się do wypracowania rozwiązań wyjątkowych, a tym samym do „naszego” brzmienia. Doświadczenie pokazuje, że choć mamy określone brzmienie sceniczne, to nie zwalnia nas to z pracy, jaką trzeba wykonać w studiu, żeby zbudować całościowe brzmienie albumu oraz charakter każdego utworu z osobna. Z Markiem współpracowaliśmy już przy naszej pierwszej produkcji, jaką była EP-ka pt. „Forgiving Myself”. Wiele się wówczas nauczyliśmy, wypracowaliśmy wspólny język. W kontekście „State of Necessity” zależało nam, żeby przy możliwie zachowanej naturalności i klarowności całego instrumentarium, oddać jednocześnie moc, jaką emanujemy podczas występów. Oprócz mnóstwa mikrofonów, których używał Marek, oraz pomysłów na ich lokalizację, świetnym rozwiązaniem okazało się nagranie sekcji rytmicznej wspólnie – podczas jednej sesji, aby zachować naturalny puls, zaś rejestracja wymagających wielu eksperymentów partii gitarowych i wokalnych odbyła się w osobnych sesjach. Duże znaczenie miało wspieranie się podczas całego procesu i energia, jaką zasilaliśmy całe przedsięwzięcie. Dodatkowo, wszystkie instrumenty, łącznie z bębnami, zostały nastrojone do standardu A – 432 Hz, czy też w C – 256 Hz. Tego rodzaju strojenie znał już Pitagoras i wykorzystywane było przez takich mistrzów, jak Verdi czy Stradivarius.

Wspominacie o studiu. Dlaczego wybór padł na unIQ Studio? Co najbardziej Was zaskoczyło podczas pracy nad płytą? Co najbardziej utkwiło Wam w pamięci?
Piotr: Marka poznaliśmy już w 2014 przy okazji festiwalu, w którym jedną z nagród było nagranie demo właśnie w unIQ Sound Studio. Szybko zadomowiliśmy się u Marka i tak to już trwa do dziś.
Luke: Duże znaczenia miała atmosfera w studiu, jaką wytworzyliśmy między sobą i w pracy z Markiem. Jeden z utworów uzupełniających, który znalazł się na „State Of Necessity”, narodził się właśnie w studiu. Kiedy Adrian przygotowywał się do nagrania swojej partii, zaczął improwizowany motyw na basie, Paweł podgrywał do niego na bębnie, ja coś do tego zacząłem mruczeć, a Marek z Piotrkiem nagrali Adriana. Tak powstał „Passing through the horizon”. Marek jest osobą, która poświęciła nam bardzo dużo swojego czasu i cierpliwości. Podczas nagrywania starał się wycisnąć z nas, ile się da.

Wzięliście udział w kampanii na wspieram.to. Co sądzicie o tego typu kampaniach i czy osiągnęliście to, co zamierzaliście?
Adrian: Jest to dobry sposób na wspieranie artystów oraz innych, niekoniecznie muzycznych projektów. Warunkiem jest posiadanie bazy fanów, silnej grupy ludzi chcących zainwestować w zespól. W naszym przypadku akcja wypaliła i w dużej mierze dzięki niej tę płytę wydamy. Do całej kampanii dołożyły się również osoby z zewnątrz, co pozwoli nam wytworzyć jeszcze lepszy produkt dla Was.

Jakie są dalsze plany zespołu ATME?
Adrian: Promocja płyty oraz tworzenie nowego materiału. Czujemy młodzieńczy zew tworzenia, który nas mocno napędza. Powstały już nowe kompozycje, a pomysłów nie brakuje. Śledźcie koniecznie nasze poczynania!

Dziękuję za rozmowę.