Stanisław Szelc dla Wroclife

Chociaż nie prowadziłem higienicznego trybu życia, ba, zdarzały się, jak pisali futuryści, czasy szalone od szampana i warg (czyli w naszej szaroburej młodości), od wódki i przelotnych romansów, to, ku memu zdziwieniu, żyję do dziś. Wiek dojrzały, a nawet zgrzybiały charakteryzuje się tym, że kiepsko pamiętamy, co było pięć dni temu, ale w zamian za to dokładnie (no, prawie) odtwarzamy to, co działo się przed pięćdziesięciu laty.

Bo ja na przykład coraz gorzej widzę, ale w zamian za to dużo mniej słyszę, co powoduje, że bez emocji śledzę polityczny bełkot naszych wybrańców. I to czyni mnie szczęśliwym. Jako dinozaur beznadziejnie zakochany we Wrocławiu gasnącą pamięcią przywołuję obraz mego miasta z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego wieku… Tyle tytułem nieco nadętej uwertury i do rzeczy, panie starszy!

Wrocław w tamtych latach był szarobury, fragmentami straszył liszajami ruin i, co tu gadać, biedą. Ale nie duchem. Śmiało można powiedzieć, że kulturalne dokonania stawiały nas w czołówce polskich miast. Słynne wrocławskie „Panoramy kultury” zachwycały publiczność snobistycznej Warszawy. Tutaj znalazł siedzibę Teatr Laboratorium Jerzego Grotowskiego, do którego ściągali adepci z całego świata. Ale co tam adepci! Częstymi gośćmi tej małej, a przecież ogromnej sceny byli tacy artyści teatru, jak Peter Brook czy Jean Louis Barrault. Teatr Pantomimy Henryka Tomaszewskiego wizytował sam Marcel Marceau, co zaowocowało jego małżeństwem z Elżbietą Jaroszewicz. W słynnym z bankietów i awantur Klubie Związków Twórczych, czarodziejskie płyny pili laureat Nobla John Steinbeck (ciekaw jestem, co za idiota zamalował jego podpis nad barem?) i znakomity reżyser Sergiusz Bondarczuk.

Obok takich posągowych twórców piliśmy i my, szare żuczki sztuki i alkoholizmu. Boguś „Padre” Litwiniec, pokonując opór urzędniczej miernoty (chociaż ze wsparciem ówczesnego odważnego Dyrektora Wydziału Kultury, Jurka Nowaka) stworzył Festiwal Festiwali, na który zjeżdżali się twórcy z całego świata, od Nowego Jorku po Irkuck. Do końca życia (czyli już niedługo) będę pamiętał genialne przedstawienie „Wołanie ludu o mięso” Bread and Puppet Theatre w reżyserii Petera Schumanna.

Warto przypomnieć dokonania studenckich teatrów Kalambur i Gest, które z powodzeniem rywalizowały z zawodowymi scenami. To w Kalamburze Włodzimierz Herman, dla przyjaciół „Wowa”, wywalczył prapremierę „Szewców” Witkacego. A radiowe Studio 202 z Andrzejem Waligórskim, Ewą Szumańską, Jurkiem Dębskim, Janem Kaczmarkiem, Jerzym Skoczylasem, Leszkiem Niedzielskim, Włodkiem Plaskotą i Studia estradową wersją, czyli kabaretem Elita?

Pisać o tamtych czasach mógłbym, gdyby nie lenistwo, godzinami. O, właśnie wróciła pamięć, dzień dobry i dziękuję, że przypomniała mi Pani o wrocławskiej plastyce z czterema wybitnymi twórcami plakatów – Janem Jaromirem Aleksiunem, Eugeniuszem „Getem” Stankiewiczem, Jurkiem Czarniawskim i Jankiem Sawką pod wodzą Macieja Urbańca. A sportowcy – piłkarze ręczni i nożni, siatkarze, dwie drużyny koszykówki, bokserzy, którzy w ramach szlachetnej szermierki na pięści lali całą Polskę. Cholera, rozmarzyłem się, zwłaszcza w kwestii tego lania. Koniec. Cdn.

Gorąco zachęcamy Was do przeczytania poprzednich felietonów Stanisława Szelca