2020 rok nas nie rozpieszczał. Pandemia SARS-CoV-2 i jej skutki gospodarcze doprowadziły do bezprecedensowych działań, jakie podejmowały banki centralne na całym świecie, także i w Polsce. NBP sięgnął po „dodruk” pieniądza.

Potoczny „dodruk pieniądza” znany jest także pod nazwą „luzowania ilościowego”, czy „quantitative easing” (QE). Bank centralny tworzy pieniądze, za które skupuje różnego rodzaju długi z rynku, wpuszczając jednocześnie na ten rynek pieniądze, a więc płynność. Pozwala to uniknąć zatorów płatniczych, ale także zdejmuje ryzyko z pożyczkodawców, co umożliwia im udzielanie kolejnych pożyczek (zazwyczaj w parze z QE idzie także obniżenie stóp procentowych, by zachęcić konsumentów i przedsiębiorców do zaciągania pożyczek). Tani pieniądz, łatwość zaciągnięcia pożyczki, brak zatorów płatniczych – wszystko to wpływa na pobudzenie gospodarki do lepszego działania. 

Czy jednak są jakieś skutki uboczne?

Nie ma róży bez kolców, jak głosi znane porzekadło. W tym wypadku również mamy do czynienia z pewnymi mankamentami. Z powyższego, dość zdawkowego opisu całego procesu, wyciągnąć można dwa wnioski: gotówki jest więcej, a ludzie się zadłużają. 

Choć więc w krótkim terminie „kroplówka” z pieniędzy ożywia gospodarkę, pozwala jej złapać oddech w trudnych czasach, w dłuższej perspektywie spodziewać się można wzrostu inflacji (zbyt duża podaż pieniądza). Z kolei wzrost zadłużenia, gdy wymknie się spod kontroli, może prowadzić do wzrostu liczby niespłacanych zobowiązań, zatorów płatniczych, upadłości konsumenckich i upadłości firm, a także… spadku płynności. Wracamy więc do punktu wyjścia. 

Nie bez powodu dodruk pieniądza nazywany jest narkotykiem dla gospodarki. Działa, ale jest silnie uzależniający. Nie da się w łatwy sposób zerwać z dodrukiem, nie ponosząc bolesnych konsekwencji. Polska też weszła na tę drogę. 

Co to oznacza dla naszych portfeli?

W 2019 roku obserwowaliśmy już inflację, która wychodziła ponad cel inflacyjny NBP. Była ona stosunkowo niewielka (w lutym 2020 r. 4,7%), a większość ekspertów tłumaczyło ją rosnącymi cenami żywności. W najczarniejszym scenariuszu inflacja, którą obserwować będziemy w 2021 r. i w kolejnych latach, może znacząco przekraczać cel inflacyjny NBP. 

Choć w Radzie Polityki Pieniężnej zasiadają ludzie obawiający się deflacji i chcący nieustannie obniżać stopy procentowe (wyjątek to pan Kamil Zubelewicz, który jest zwolennikiem wyższych stóp procentowych), istnieje prawdopodobieństwo, że w obliczu inflacji wymykającej się spod kontroli, będą oni musieli podjąć decyzję o podniesieniu stóp, by powstrzymać wzrost cen. Zabieg ten oznaczałby jednak wzrost oprocentowania kredytów, a dla wielu zadłużonych konsumentów i przedsiębiorców byłby to potężny cios. W takiej sytuacji spodziewać się można kolejnej lawiny niewypłacalności i upadłości.

Jak się bronić?

Nie będziemy oryginalni w swoim przekazie. Wielu ekspertów specjalizujących się w finansach osobistych, którzy udzielają rad po kryzysie z 2008 roku, kiedy to w USA przeprowadzono duże QE, mówi: oszczędzaj i staraj się nie pożyczać. 

Pierwszym wrogiem portfela w 2021 roku będzie dług. Drugim – inflacja. Przed długiem można obronić się kontrolując wydatki i konsumpcję. Przed inflacją, zwłaszcza wymykającą się spod kontroli, obronić się trudniej. Obecne stopy procentowe nie sprzyjają oszczędzaniu. Pieniądze nie zarabiają już na lokatach, a tracą. Choć wydaje nam się, że nominalnie odsetki się pojawiają, siła nabywcza pieniądza przy dużej inflacji drastycznie spada. Wisienką na torcie jest podatek od zysków kapitałowych, który musimy od tych „odsetek” zapłacić.

Tradycyjnym sposobem ochrony oszczędności przed inflacją są metale szlachetne: złoto i srebro. Wystarczy spojrzeć, jak oba metale zachowywały się w okresie od rozpoczęcia kryzysu w 2008 roku i przez kilka kolejnych lat, gdy amerykański FED drukował kolejne transze pieniędzy. 

W późniejszym okresie, gdy polityka monetarna w USA zaczęła się normalizować, a stopy procentowe były stopniowo podnoszone, ceny metali nieco spadły. I warto przy tej okazji podkreślić jeszcze jedną właściwość złota: ktoś, kto kupił złoto w 2011 r. przy cenie 1 600 USD za uncję, wcale nie stracił w 2013, gdy złoto kosztowało 1 300 USD za uncję. Wciąż miał swoją sztabkę i o ile jej nie sprzedał, to w 2020 r. cena złota przekroczyła 2 000 USD. 

W przeciwieństwie do lokaty bankowej, perspektywa czasowa nie jest ograniczona umową czy regulaminem. Złoto po prostu się posiada i można je sprzedać w momencie dogodnym – również wybierając się na emeryturę.

Śmiało można powiedzieć, że niewiele jest instrumentów, które posiadają takie cechy jak złoto, w kontekście długoterminowego zabezpieczania oszczędności. Naturalnie, przezorni ludzie myślą szeroko i stosują dywersyfikację: jeden sposób zabezpieczenia się to dobrze. Dwa – lepiej. Trzy – jeszcze lepiej. 

Artykuł powstał we współpracy z firmą Goldenmark