Z Joanną Lamparską podróżniczką, pisarką i miłośniczką Dolnego Śląska rozmawiamy o poszukiwaniach złotego pociągu, skarbach kryjących się w naszym regionie i tajemnicach dolnośląskich zamków.

Tomasz Matejuk: Ktoś w końcu znajdzie złoty pociąg?

Joanna Lamparska: Jeżeli pan pyta o lokomotywę z wagonikami wiozącymi skarby, to chyba nie. Ten dolnośląski złoty pociąg nie miał prawa istnieć. W kwietniu 1945 roku, kiedy rzekomo opuścił Wrocław, miasto było już okrążone przez Armię Czerwoną. Nie było więc szansy, żeby jakikolwiek pociąg przebił się przez okrążenie, poza tym trasa kolejowa była zniszczona.

Istniał jednak prawdziwy złoty pociąg. Wyjechał pod koniec kwietnia 1945 roku z Budapesztu. Faszystowski rząd Ferenca Szalasiego zmusił 800 tysięcy Żydów do oddania swoich kosztowności administracji państwa. Pozbawione majątku ofiary wywieziono do niemieckich obozów koncentracyjnych, a ich dobra zostały posortowane i złożone w 44 wagonach. Pociąg z tymi skarbami, uciekając przed Rosjanami, skierował się do Berlina, a po drodze, w Austrii, zatrzymał się, gdzie w tunelu kolejowym 11 maja odkryli go żołnierze amerykańskich wojsk okupacyjnych. Amerykanie otworzyli wagony: w środku co prawda nie było sztabek złota, ale znaleziono biżuterię, książki, futra, instrumenty muzyczne, nawet fortepiany. W 1945 roku te dobra zostały wycenione na 350 milionów dolarów! Amerykanie stwierdzili, że skoro są już w Austrii, to oficerowie muszą mieć fajnie urządzone gabinety w okolicznych pałacach. Wybierali więc z tego pociągu porcelanę, meble, zastawy stołowe. Ta sprawa została ujawniona dopiero za prezydentury Billa Clintona. Przez kilkadziesiąt lat był to temat tabu, dopiero dziś potomkowie tych rodzin usiłują dostać odszkodowania. Amerykanie częściowo je już wypłacili.

Ten węgierski pociąg spokojnie można nazwać złotym. A jego historia mogła nałożyć się na opowieści o pociągach wiozących różne, np. kradzione kolekcje muzealne na Dolny Śląsk –i tak powstał polski złoty pociąg. Szczególnie w tym rejonie wszyscy żyjemy skarbami: od 1945 roku mamy nadzieję, że w końcu coś się znajdzie. A tu proszę: w lecie 2015 roku nieoczekiwanie dwóch panów wskazało potencjalne miejsce ukrycia złotego pociągu. Ich słowa trafiły na podatny grunt, za chwilę cały świat oszalał na jego punkcie.

Ale takie książkowe historie naprawdę się zdarzają. Na Dolnym Śląsku wciąż czekają na odkrywców chociażby magazyny z czasów II wojny światowej. Nie są aż tak atrakcyjne z punktu widzenia np. pisania kryminałów, ale to cały czas jest depozyt tamtych czasów. Zresztą odzyskanie i przekazanie do wrocławskiego Muzeum Narodowego szesnastowiecznego obrazu „Historia Apolla i Dafne” Abrahama Bloemaerta pokazuje, że cały czas czekają jeszcze na nas różne skarby. Choć może nie będzie to złoty pociąg.

T.M.: Jak to się stało, że kilka lat temu cała Polska wpadła w gorączkę złota i zaczęła szukać tego pociągu? Nawet książkę pani o tym napisała.

J.L.: Poszukiwania były prowadzone już wcześniej przez Tadeusza Słowikowskiego – emerytowanego górnika z Wałbrzycha. Ten dziś już wiekowy pan całe swoje życie poświęcił na badanie legendy, którą właściwie sam stworzył. Połączył ze sobą różne relacje i domysły. Że do Wałbrzycha jechały pociągi, ale nie wracały. Że ktoś widział na ich trasie tunel, po którym nie ma dziś śladu. Z tego zrodziła się historia pociągu pełnego skarbów. Ta historia stała się nierozerwalną częścią Dolnego Śląska. Pojawił się jednak paradoks: wszyscy wierzyli w istnienie pociągu, ale nikt nigdy nie odważył się go szukać, bo każdy wiedział, że tak naprawdę go nie ma. I nagle przyszedł sezon ogórkowy, zbliżały się wybory, a panowie Piotr Koper i Andreas Richter kolędowali po różnych instytucjach i pokazywali kolorowy wydruk z badań georadarowych wykonanych sprzętem, którego profesjonalizm budził od początku wiele wątpliwości. Ale urzędnicy kombinowali: idą wybory, fajnie byłoby mieć złoty pociąg, ale co, jak się ośmieszymy? Co tu robić?

T.M.: I co zrobili?

J.L.: W końcu napięcia nie wytrzymał generalny konserwator zabytków, któremu pokazano ten „maziaj”, na pewno nie pełnoprawny wynik georadarowy. Ogłosił światu, że złoty pociąg istnieje i jeszcze dodał coś o informacjach uzyskanych od leżącego na łożu śmierci esesmana. Skoro generalny konserwator zabytków stwierdził, że złoty pociąg istnieje, to jeszcze tego samego dnia wieczorem świat oszalał.

T.M.: Czy oprócz złotego pociągu jest jeszcze na Dolnym Śląsku sekret o porównywalnej skali, który może wywołać podobne emocje?

J.L.: Tak, to złoto Wrocławia, którego mit usiłują od lat obalić liczni badacze. Wszyscy zgodnie twierdzą, że nie było kilku ton złota w sztabkach, które rzekomo miały zostać zdeponowane pod koniec wojny we Wrocławiu i następnie ukryte nie wiadomo, gdzie. Wszyscy wiedzą, że tego złota nie mogło być, bo gdyby Niemcy mieli takie zasoby kruszcu, wojna potoczyłaby się inaczej. Natomiast ta sprawa, podobnie jak wiele jej podobnych, ma mnóstwo pobocznych wątków. Tutaj akurat mamy do czynienia z tajemniczym Herbertem Klose, który miał być zaangażowany w przygotowywanie skrytek. Po 1945 roku został na Dolnym Śląsku, był inwigilowany przez milicję. Do dzisiaj uważa się go za tzw. strażnika skarbu, a jego rola w całej tej sprawie jest bardzo tajemnicza.

Ale na pewno najważniejszą stratą wojenną, która rozbudza umysły nie tylko Dolnoślązaków, jest słynny „Portret młodzieńca” Rafaela. Czartoryscy mieli słynną „wielką trójkę”: obraz Rembrandta „Pejzaż z miłosiernym samarytaninem”, „Damę z gronostajem”, nazywaną potocznie „Damą z łasiczką”, i „Portret młodzieńca”. Te dzieła wywiózł z Krakowa gubernator Hans Frank i przywiózł je na Dolny Śląsk. I wtedy „Portret młodzieńca” zaginął. Pozostałe dwa obrazy odnalazły się, ten nie. Ślad urywa się w Morawie, w pałacu koło Strzegomia. Kto pierwszy trafi na wartościowy trop, będzie prawdziwym Indianą Jonesem.

T.M.: Ma pani przypuszczenia, co mogło się z nim stać?

J.L.: Rzekomo przejął ten obraz ówczesny burmistrz Strzegomia. Są jednak badacze, którzy twierdzą, że mógł zostać w Morawie aż do czasów powojennych. Dopiero w ubiegłym roku zostały odnalezione dokumenty potwierdzające taką możliwość.

T.M.: Pani książki kręcą się wokół Dolnego Śląska i jego tajemnic. Skąd ta fascynacja naszym regionem?

J.L.: Tu się urodziłam. Z kolei moja babcia urodziła się we Lwowie. Opowiadała mi, że jako dziecko kojarzyła – nie jestem pewna, czy z tej samej dzielnicy, czy przez płot – słynną morderczynię Gorgonową. Często słyszałam tę historię i później, gdy zaczęłam pracować w gazecie, od razu stałam się dziennikarką od spraw niezwykłych i tajemniczych.

Teraz już nie ma takich redakcji, do których przed pełnią księżyca przychodzą szaleni czytelnicy. A do nas raz przyszedł wynalazca, który wymyślił krem na poparzenia i żeby go zademonstrować, postanowił się podpalić. Innym razem pojawił się jogin, który przyciągał pieniądze – stanął na głowie z monetami na całym ciele. Do takich dziwnych tematów zawsze wysyłali mnie.

I raz wysłali mnie na temat o poszukiwaniach skarbów. Był wtedy jedyny, nieżyjący już, poszukiwacz skarbów – Wojtek Stojak. Miał domek koło lotniska. Wejście do tego domu to było coś niesamowitego: niewypały, broń, jakieś miny, tysiące map, słoiki ze zwitkami banknotów, guziki ze starych śmietników niemieckich… To mi tak zadziałało na wyobraźnię, że wsiąkłam na dobre w ten świat.

T.M.: Szczególnie upodobała sobie pani dolnośląskie zamki i pałace. Który z nich jest szczególnie intrygujący?

J.L.: Każdy jest na swój sposób bardzo ciekawy. Mamy dwa sztandarowe zamki: Książ i Czocha, obydwa pełne tajemnic. Lubię też te trochę mniejsze: uwielbiam Dolinę Pałaców i Ogrodów, pałace w Karpnikach czy w Staniszowie. Często bywam również w Jedlince w Górach Sowich: to jedyny obiekt, jaki znam, w którym zachowały się pamiętniki pisane przez ponad sto lat przez osoby mieszkające w tym majątku. Są w nich opowieści nie tylko o życiu codziennym, ale i o duchach, wydarzeniach kryminalnych i w końcu ukrywaniu w pałacowym parku skrzyń z wyposażeniem majątku.

T.M.: A to prawda, że na zamku Książ miała mieścić się kwatera Hitlera?

J.L.: Jest bardzo wiele teorii, natomiast najprawdopodobniej miała być to siedziba RSHA – Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. I rzeczywiście był tam przygotowywany również pokój dla Hitlera.

T.M.: Jest też wiele domysłów, po co powstało podziemne miasto w Górach Sowich.

J.L.: Góry Sowie przestały być już miejscem turystycznym, stały się stanem umysłu. Mam wrażenie, że gdy ktoś zaczyna się nimi mocniej interesować, wpada w rodzaj szaleństwa. T.M.: Skąd się ono bierze?

J.L.: Kiedyś jedna pani powiedziała mi, że Ślęża mąci ludziom w głowie. Podobnie Góry Sowie. Zostało w nich mnóstwo ludzkiego cierpienia, wydarzyło się zbyt wiele dramatów, o których zapominamy, szukając zamaskowanych podziemi. Kompleksy wydrążone w czasie II wojny światowej są cały czas badane. Prawdopodobnie ich przeznaczenie zmieniało się – być może na początku miały to być obiekty militarne, potem Niemcy może chcieli to zamienić na kwatery czy magazyny. Pomysłów jest bez liku.

T.M.: Dolny Śląsk to najbardziej tajemniczy region w Polsce?

J.L.: Bez wątpienia. Mamy najwięcej zamków i pałaców na kilometr kwadratowy ze wszystkich rejonów Polski. Mamy największe w Europie skupisko stawów, czyli Stawy Milickie. Mamy fantastyczne góry. A przede wszystkim Dolny Śląsk w czasie II wojny światowej stał się miejscem, do którego Niemcy przenieśli w kilka miesięcy prawie 300 zakładów militarnych, które lokowali w fabrykach czy w zakładach tekstylnych, a oficerowie często mieli kwatery np. w pobliskich rezydencjach. Tak było np. w przypadku zamku Czocha. Potem, pod koniec wojny, mieliśmy akcję zabezpieczania dzieł sztuki, gdy tutejszy konserwator pakował na wozy meblowe kolekcje, zbiory, obrazy i wywoził to wszystko do pałaców i zamków, zaś właściciele prywatnych majątków usiłowali je zabezpieczyć na własną rękę. To fascynujący moment w historii.

T.M.: To właśnie przez wojnę Dolny Śląsk ma tyle tajemnic?

J.L.: To dobre pytanie, nikt mi go jeszcze nie zadał. Wojna sprawiła, że on stał się mroczno-tajemniczy. Wszystkie kolekcje, o których mówiłam, wiążą się z wielkimi tragediami. Siedzimy 300 metrów od domu (rozmawiamy we wrocławskim parku Południowym – przyp. red.), w którym przed wojną mieściła się największa w Europie i jedna z największych na świecie kolekcji dzieł impresjonistów. To willa, w której nad biurkiem wisiały obrazy van Gogha czy Rembrandta. 2,5 tysiąca absolutnie bezcennych dzieł sztuki. Cała kolekcja, częściowo zarekwirowana przez Niemców, rozpierzchła się po świecie.

Inny przykład to pałac w Bobolicach pod Ząbkowicami Śląskimi, czyli największa na świecie kolekcja bezcennych brązów z Beninu. W 1897 roku angielska kolonia karna ogołociła ten niewielki, egzotyczny kraj. Mieszkańcy Beninu wytwarzali niezwykłe przedmioty z miedzi, głównie były to przedstawienia władców i wojowników. Część z tych wspaniałych przedmiotów trafiła do Muzeum Etnograficznego w Berlinie, a potem do nas. Albo pałac w Czernicy koło Jeleniej Góry – największa w czasie II wojny światowej kolekcja instrumentów kradzionych w całej Europie, m.in. instrumenty, które należały do Chopina, partytury Bacha i van Beethovena, którymi radzieccy żołnierze, mówiąc dosłownie, wycierali sobie pupy pod koniec wojny.

T.M.: Gdyby miała pani wytypować jedno absolutnie unikatowe miejsce na Dolnym Śląsku, które każdy powinien zobaczyć, a które jeszcze nie cieszy się tak ogromną popularnością, to co by to było?

J.L.: Zawsze mi trudno wybrać. Bardzo lubię okolice Miedzianki i Mniszkowa – te dwie miejscowości były kiedyś jedną wsią. Miedzianka ze swoją historią znikania jest dla mnie niezwykle ciekawa.

T.M.: Filip Springer napisał nawet o niej książkę.

J.L.: My z kolei kupiliśmy działkę pod Miedzianką. Jest położona tak wysoko, że często śnieg zalega tam do maja.

T.M.: Pisze pani „przewodniki inne niż wszystkie”. Dlaczego są takie inne?

J.L.: Pokazuję w nich historię Dolnego Śląska przez ludzi. Daty są ważne, miejsca są ważne, ale tak naprawdę najważniejsza jest historia za nimi stojąca i kluczowe momenty. Pałac w Kamieńcu Ząbkowickim niby taki ładny, ale najbardziej niezwykła jest kobieta, która nim rządziła. Podobnie w Dolinie Pałaców i Ogrodów – te zamki rzeczywiście są śliczne, ale za nimi kryją się setki historii miłosnych i kryminalnych. Niewiele osób wie, że krzyżacy warzyli u nas piwo i że mamy ślady templariuszy. To wszystko tysiące indywidualnych historii.

T.M.: Czyli od samych miejsc ciekawsza jest historia, która za nimi stoi.

J.L.: Pewnie, tylko w ten sposób można pokazywać Dolny Śląsk. Dlatego te miejsca są inne niż wszystkie. Teraz skończyłam książkę „Imperium małych piekieł”.

T.M.: O czym ona będzie?

J.L.: W Sieniawce koło Bogatyni, na terenie dawnego, kompletnie zapomnianego podobozu Gross-Rosen mieści się szpital dla psychicznie i nerwowo chorych. To nieprawdopodobnie ponure miejsce: kompleks gigantycznych, częściowo zrujnowanych koszar i hal produkcyjnych z czasów II wojny światowej. W podziemiach szpitala członkowie Łużyckiej Grupy Poszukiwawczej trafili na dziwne stoły. Wchodzimy tam razem z kilkoma wybitnymi fachowcami, a oni do mnie mówią: „Pani Asiu, oni tam pobierali preparaty anatomiczne”. Poszłam tym tropem i okazało się, że kiedy doktor Mengele opuścił Oświęcim, przyjechał tutaj, do Gross-Rosen, i przez prawie trzy miesiące krążył między obozami, głównie kobiecymi, przeprowadzając w nich selekcje. Trafił również do Sieniawki.

To doprowadziło mnie do śledztwa na temat profesora Gerhardta Buhtza. To mroczna postać z historii Wrocławia – był pierwszym niemieckim lekarzem, który brał udział w ekshumacjach w Katyniu. Buhtz przywiózł do Wrocławia rzekomo czaszki katyńskie. Przeprowadził też pierwszą sekcję zwłok we właśnie powstałym obozie w Gross-Rosen. Zaczęłam łączyć wątki: pracownia preparatów anatomicznych, prof. Buhtz, który był zatwardziałym nazistą, niemieckie ekipy poszukiwawcze, które prowadziły poszukiwania w Sieniawce, szukając tam depozytów, kolekcje preparatów medycznych… „Imperium małych piekieł” ma wiele wątków, ale przez ludzkie historie pokazuje, że prawda o pewnych wydarzeniach może nas przytłoczyć.

T.M.: Z pani opowieści wynika, że wcale nie trzeba jechać bardzo daleko, żeby trafić w zupełnie niesamowite, pełne ciekawostek miejsca. Może więc warto, zamiast lecieć na drugi kraniec świata, wakacje spędzić na odkrywaniu tajemnic naszego regionu?

J.L.: Dolny Śląsk jest o tyle interesujący, że jeżeli chce pan spektakularnych wyjazdów, niestety w tłumie innych turystów, to wystarczy pojechać w weekend do Książa. Natomiast ciszy, spokoju, inspiracji najlepiej szukać np. w Górach Kaczawskich, gdzie są miejsca, w których ciągle niemal nikogo nie ma. Dookoła zieleń, tajemnicze kościółki, dziwne znaki. Jeszcze na początku XIX wieku historycy opisywali rzekomo zatarte symbole templariuszy na ścianach tamtejszych budowli. Naprawdę wystarczy trochę ciekawości świata, żeby na Dolnym Śląsku bawić się tak dobrze, jak np. w Dolinie Loary.

T.M.: Dokłada pani swoją cegiełkę do promocji naszego regionu, organizując od lat Dolnośląski Festiwal Tajemnic. Kolejna jego edycja już w sierpniu. Dlaczego warto tam przyjechać?

J.L.: Dlatego, że staramy się pokazywać historię w merytoryczny sposób. Jeżeli pojawiają się u nas rycerze, nigdy nie występują w trampkach. Ale poważnie mówiąc: chcemy łączyć fajną zabawę z edukacją historyczną. Mamy zawsze najlepszych, pięknie mówiących, ciekawych wykładowców. W tym roku będzie duża wystawa o Leonardo da Vinci. Przenosimy również, już po raz drugi, absolutnie unikatową wystawę Muzeum Medycyny Sądowej we Wrocławiu. Ta kolekcja powiększyła się w ostatnich tygodniach o dwie tony preparatów z Krakowa. My chcemy to pokazać, ale bez taniej sensacji, dlatego po takich wystawach zawsze oprowadzają fachowcy. To ekspozycja, która na pierwszym festiwalu cieszyła się ogromnym zainteresowaniem.

Oprócz tego ściągamy wirtualny spacer po transatlantyku MS Piłsudski, lampy okrętowe razem z projektorem, który po 100 latach będziemy próbowali uruchomić. No i na dziedzińcu będzie bitwa epok – co by było, gdyby wikingowie spotkali się z rycerzami pod Grunwaldem. To będzie prawdziwy turniej z sędziami i nagrodami. Nie zabraknie też wielu ciekawych autorów i książek.

T.M.: Czyli kiedy dokładnie się spotykamy?

J.L.: 10-11 sierpnia na zamku Książ.