Kiedy miałam 15 lat, dostałam od mojej ukochanej babci Apolonii małą książeczkę. Nie pamiętam dokładnie tytułu, ale to było coś w rodzaju 365 myśli na 365 dni roku. Jedne były mądre, inne zabawne, jeszcze inne dość banalne, ale jedna z nich (nie wiem, czyjego autorstwa) została ze mną do dziś. Brzmiała mniej więcej tak: nic oprócz spraw życia i śmierci nie jest tak ważne, jak się początkowo wydaje.

Przeczytaj poprzednie odcinki cyklu „Wszyscy jesteśmy artystami”

Ta myśl ratowała mnie wiele razy. Kiedy coś mi się nie udawało, coś się waliło, kiedy spotykałam się z bezsensownym hejtem, czy kiedy sama sobie podcinałam skrzydła. Kiedy udawało mi się już od tego oddalić na tyle, żeby złapać oddech, przypominałam sobie tę myśl i zadawałam sobie pytanie, czy na tym świat się kończy. Odpowiedź zawsze była taka sama: nie kończy się. Jeszcze mogę coś zrobić. Jeszcze mogę iść dalej.

Moja droga do sztuki była kręta i wyboista, chociaż zawsze lubiłam śpiewać. Pewnego dnia, kiedy byłam małą dziewczynką, tato kolegi zapytał mnie, kim chciałabym zostać, kiedy dorosnę. Powiedziałam, że piosenkarką. W odpowiedzi usłyszałam, że powinnam sobie to wybić z głowy. Zdaniem tego pana (który nie miał wiele wspólnego z medycyną) miałam polipy w nosie i one sprawiały, że do śpiewania się nie nadawałam. Nawet potem na moich oczach pokłócił się z żoną, która protestowała, że jak on może być tak okrutny wobec dziecka.

Po jakimś czasie polipy okazały się zapaleniem zatok, ale zmasakrowane dziecięce marzenie było już nie do uratowania. Przestałam śpiewać aż do tego nocnego spaceru po plaży z mamą, kiedy byłam nastolatką. Były wakacje, było ciepło, fale szumiały i rozbijały się o piasek. Byłam tamtego wieczoru tak radosna, że nagle zrobiło mi się wszystko jedno i odważyłam się znów wydobyć z siebie kilka dźwięków. Potem, z dużym wsparciem i zachętą mamy, śpiewałam tu i tam, zaczęłam też pobierać lekcje i powolutku, powolutku pozwalałam, żeby muzyka coraz bardziej wypełniała moje życie. Dopiero jednak po trzydziestce znalazłam w sobie odwagę, żeby zdecydowanie pójść tą drogą. Od tamtej pory często towarzyszy mi uczucie, jakbym po długiej podróży wróciła szczęśliwie do domu.

Kiedy byłam młodsza i miałam głowę pełną niespełnionych marzeń, z zazdrością patrzyłam na swoich ulubionych artystów. Myślałam sobie, że oni to mają życia piękne jak z bajki, że wszystko im tak łatwo przychodzi. Z czasem zrozumiałam, że to tak nie działa. Że każda z tych osób toczy swoje walki. Że jeśli nawet to jest bajka, to nie taka o księżniczce, która sobie cierpliwie czeka, aż przyjedzie po nią książę na białym koniu, tylko taka, w której się cały czas walczy ze smokami i innymi potworami (chociaż ja osobiście zamiast walczyć, wolę te swoje potwory zapraszać od czasu do czasu na herbatę, oswajać je i jakoś z nimi negocjować, żeby zamiast przeciwko mnie, walczyły razem ze mną – zdarzyło mi się nawet napisać o tym piosenkę:

Zapytałam kilkoro wspaniałych wrocławskich artystów, z jakimi trudnościami musieli się mierzyć na swojej drodze. Nie po to, żeby teraz załamywać ręce nad losem biednych twórców, ale po to, żeby dać Ci nadzieję. Nadzieję, że nawet jeśli teraz jest ci z czymś trudno, to jeszcze może z tego wyniknąć wiele cudownych rzeczy.

Głosy w naszej głowie

Największą trudnością było dla mnie uwolnienie się od budowania poczucia własnej wartości w oparciu o cudze zdanie i stanięcie po swojej stronie. Pokochanie siebie taką, jaką jestem i uwierzenie w to, że mieszanka cech, talentów i predyspozycji, jakie w sobie mam, jest wystarczająca, abym mogła każdego dnia realizować się twórczo i dzielić się ze światem tym co tworzę. Oraz że moja wrażliwość to moja siła.

Alicja Janosz, wokalistka, autorka projektu Alicja Janosz Dzieciom

Każde wyjście z nowymi artystycznymi dokonaniami wiąże się tak naprawdę z wpuszczeniem kogoś do mojego małego świata, z podzieleniem się z nim pewną intymnością, z tym, co rodziło się w mojej głowie, duszy… Po prostu we mnie. Największa trudność to stawić czoło wewnętrznemu krytykowi, by pomimo jego zawsze krzywego spojrzenia stwierdzić, że to już TEN czas. Szczególnie w momencie, kiedy chce się tworzyć po swojemu, bez sztampy, poza określonymi gdzieś i przez kogoś ramami. „Kiedy każesz robić to, ja zawsze robię tamto” – wyśpiewuję te słowa w jednej z piosenek z nowego albumu samo_ep_ka. Po swojemu. Chcąc iść własną ścieżką, choćby najbardziej krętą, decyduję się w końcu kliknąć to magiczne: [dodaj/publikuj] i już jestem. Cały ja. Istnieję pośród miliardów innych muzycznych jednostek. A szczerość i działanie w zgodzie z samym sobą jest, tak myślę, najcenniejsze i zarazem najtrudniejsze. Nie tylko w sztuce.

Dysiewicz, autor tekstów i muzyki, wokalista

Co mnie powstrzymywało przed śpiewaniem? Ja sama. Kto mi mówił – nie dasz rady? Ja sama. Kto podcinał mi skrzydła? Ja sama. Kto przekonywał, że chyba się nie nadaję, że to i tamto mi nie wychodzi, że pewnie już się i tak tego nie nauczę? Ja sama. A przecież kocham śpiewać. Kocham śpiewać i wiem to od momentu, kiedy pierwszy raz usłyszałam “Yesterday” Beatlesów. Czyli jak miałam 10 lat. Co się stało, że sama sobie zaczęłam rzucać kłody pod nogi? Nie wiem. Może jakaś wewnętrzna chęć bycia idealną? Może wartościowanie tego, kim jestem przez pryzmat tego, jak udało mi się coś zaśpiewać?

Jedno jest pewne – najwięcej trudności na mojej wokalnej drodze musiałam pokonać w samej sobie. Oczywiście nadal nad tym pracuję. Ale teraz już wiem, że w śpiewaniu trzeba być dla samego siebie przyjacielem. Wsparcie i motywacja, zamiast ciągłej krytyki i samobiczowania. A przede wszystkim akceptacja siebie i swojej nieidealności. Zdarzały mi się sytuacje, czy to na uczelni, czy na konkursie, festiwalu, kiedy słyszałam – jesteś za bardzo „jakaś”, śpiewasz zbyt tak albo tak, a twój głos powinien być taki czy taki. Ale przecież mój głos to ja, taka jestem. Każdy z nas jest inny i to jest piękne. Oczywiście nie mówię tutaj o aspektach technicznych, bo zdrowa emisja to podstawa, mam na myśli nie poddawanie swojego „ja” na rzecz wizji kogoś innego. Ja wciąż się uczę i polecam taką naukę każdemu, bo dobrze jest odnaleźć siebie w śpiewaniu.

Anna Kamińska, wokalistka, songwriterka, trenerka wokalna

Odnaleźć siebie

Podstawowa trudność to strach przed pokazaniem, jaka jestem, co mam w środku, o czym myślę, bo wiedziałam, jak dużo można z obrazu wyczytać o jego twórcy. Strach przed oceną, odrzuceniem, wstyd. A tak na głębokim bardzo poziomie czuję, że to był strach przed tym, że to ja sama w swojej twórczości zobaczę swoje pragnienia, potrzeby i wtedy już będzie trudno to olać. Myślę, że nigdy nie zaczęłabym tworzyć, gdybym nie przepracowała tych i wielu innych spraw na terapii. Ten proces mnie otworzył na własną popędowość i płodność. Dałam sobie prawo do życia i zaspokajania swoich potrzeb, bo tym chyba jest twórczość.

Aleksandra Kulczycka, malarka, konserwatorka dzieł sztuki

Musiałam pokonać stereotypy: „artyści to biedacy, artyści to wariaci”. Takie przekonania słyszałam w dzieciństwie  i czasach nastoletnich. Rodzice chcieli, abym miała konkretny zawód. I choć zajęcia z plastyki zawsze sprawiały mi dużą przyjemność i łatwość, to po maturze ukończyłam marketing i zarządzanie, a później studia z zakresu psychologii. Ponad 6 lat pracowałam w korporacji. Tęsknota duszy dawała jednak o sobie znać i po trzydziestce rozpoczęłam studia malarstwa na ASP we Wrocławiu. W końcu odważyłam się zrobić to, o czym zawsze marzyłam. Musiałam też rozstać się z myśleniem, że dobry artysta od początku powinien być na właściwej ścieżce i szlifować swój warsztat od małego. Ja zawsze miałam różne zainteresowania. Studiując na ASP poczułam się jednak jak ryba w wodzie, przestałam mieć wątpliwości. W końcu życie ułożyło się tak, że całkowicie zaangażowałam się w sztukę. Dzisiaj realizuję studia doktoranckie z malarstwa. Moja codzienność związana ze sztuką nie jest wcale łatwa i lekka. Często w pracowni walczę z lękami, blokadami, rozterkami twórczymi, na które jedynym sposobem okazuje się jednak ciągła praca twórcza.

Edyta Duduś, malarka

Głosy z zewnątrz

Co do trudności to w tym zawodzie jest ich wiele i spotykam się z nimi na co dzień. Każdy dzień jest walką o przetrwanie. Jeśli miałabym zacząć od samego początku, to kiedy byłam jeszcze młodą dziewczyną, chciałam zapisać się do znanej agencji aktorskiej. Pełna nadziei, posiadając już pewne referencje, wchodzę i jeszcze pełna naiwności mówię, że chcę się zapisać. Na co usłyszałam: „Takich jak ty to my mamy tysiące, nie ma mowy”… Hm… ręce i serce opadły… Potem na studiach wielokrotnie usłyszałam, że aktorka nie może mieć dzieci, że nikt mnie do pracy nie przyjmie. Mimo to mam dwóch synów, którzy są dla mnie sensem i podporą w życiu. Bez nich nie dałabym rady funkcjonować w tym świecie. Oni dają stabilizację i sens mojemu istnieniu. Obu synów urodziłam na studiach. Po drugim porodzie, po około dwóch miesiącach z jednym dzieckiem na ręku, drugim za rękę, jako pierwsza na roku obroniłam pracę magisterską kończąc studia jako najlepszy student Wydziału Aktorskiego. I tu następne rozczarowanie. Mimo tak dobrych wyników nie otrzymałam żadnej propozycji pracy w zawodzie. Świat mi się zawalił. Czyli co? Ciężka praca nie ma znaczenia? Mimo to zaczęłam szukać swojej drogi i zapukałam do drzwi Teatru Arka. Przyjęto mnie z otwartymi ramionami. Teatr Arka jest teatrem integracyjnym, gdzie zespół tworzą zawodowi aktorzy i aktorzy z niepełnosprawnościami. I tak zaczęła się moja misja, która trwa do dziś. Zaczęłam się rozwijać, reżyserować, tworzyć choreografie, pracować z innymi teatrami, grupami warsztatowymi, uczyć jako wykładowca na studiach. Oczywiście jeszcze wiele przykrych słów czy też niesprawiedliwości w zawodzie mnie spotkało, ale już skórę mam twardszą i cel jasny. Na co dzień w teatrze, na warsztatach, w filmie i serialu. Dużo pracy okupionej naprawdę wieloma wyrzeczeniami. Moja praca daje spełnienie, ale jest też walką z codziennością, z problemami finansowymi i odpowiedzialnością za misję, którą niosę, za uśmiech i rozwój moich aktorów. Dziś mimo słów, które kiedyś usłyszałam wiem, że takich jak ja nie ma tysięcy. Wierzmy w siebie i swoje przekonania.

Agata Obłąkowska, dyrektor artystyczna Teatru Arka, aktorka, reżyserka, pedagożka

Od małego mama posyłała mnie na przeróżne zajęcia i aktywności artystyczne, wskutek czego nawykłem do ciągłego poszukiwania nowych wrażeń i często dość szybko porzucałem zainteresowania na rzecz innych. W pewnym punkcie swojego życia postanowiłem, że czas obrać drogę, stać się osobą poważnie wykonującą dający dobre pieniądze zawód i – planując to już od szkoły średniej – poszedłem na studia architektury. Po kilku latach studiowania podczas jednego z wykładów obudził mnie kuksaniec kolegi. Spojrzałem prosto w wycelowany we mnie palec i groźne oczy wykładowcy, który przy prawie dwustu osobach stwierdził: „Ty nigdy nie będziesz architektem”. Kiedy rumieńce wstydu zniknęły z mojej twarzy, zdałem sobie sprawę, że ma rację. Bo i po co się zamykać i ograniczać tylko jedną dziedziną. Mimo że w biurze nie pracuję, to architektem pozostałem, do tego grafikiem, scenografem, animatorem kultury, czasami fotografem, czasami aktorem – a to, jaką radochę sprawia mi mieszanie i tworzenie różnych konfiguracji tych dziedzin, to już osobna historia.

Sebastian Siepietowski, scenograf

Kiedy zostawałem aktorem, mocno zmieniło się moje grono znajomych. Tak zwani “cywile” zaczęli podchodzić do mnie z pewnym dystansem, patrzyli jak na dziwaka, przestawali mi ufać. Do dziś zdarza mi się słyszeć “z tobą to nigdy nie wiadomo, czy ty mówisz na serio, czy grasz, twoja dziewczyna ma przechlapane”. Kiedy postanowiłem zostać reżyserem, części moich kolegów i koleżanek parających się aktorstwem również trudno było zaakceptować tę zmianę. Jeszcze przed chwilą graliśmy razem na scenie, a teraz ja zapraszam ich do swoich spektakli – niektórzy uznali to za rodzaj wywyższania się. Niektórzy po prostu też nie wierzyli, że może mi się udać. A byli i tacy, którzy mieli do mnie trochę żal, że oddaliłem się od aktorstwa, bo przecież tyle jeszcze mogłem zagrać i oni we mnie pokładali nadzieje. Kiedy zakładałem własny teatr i porzucałem mainstream na rzecz sztuki niezależnej, zaczęła się cała masa problemów praktycznych. Jak zdobyć środki? Jak zrealizować spektakl za 15% tego, ile powinien kosztować? I najważniejsze – jak zdobyć publiczność bez nakładów na promocję? Wiele razy ulegałem frustracji i wiele razy postanawiałem jednak iść dalej, robić swoje, robić to, w co wierzę. With a little help from my friends.

Teo Dumski, twórca Cloud Theater, reżyser, aktor, pedagog

Foto główne: Kyle Head on Unsplash